poniedziałek, 8 września 2014

Jeśli nie państwowe...

... to drogie albo niedostępne. Taki mit przyswoiła sobie duża część społeczeństwa i mocno w niego wierzy. Sądzi, że prywatne parki, lasy, ulice, place czy stadiony oznaczają automatycznie bardzo drogie bądź niedostępne miejsca. Mit ten twierdzi uparcie, że tylko wspólna własność daje możliwość masowego korzystania z kultury, rozrywki czy komunikacji. A tymczasem wystarczy się rozejrzeć: brudne lasy, zaniedbane ulice czy nudne jak flaki z olejem instytucje masowej rozrywki to typowy dorobek państwa. Gorzej - wiele z nich, choć finansowanych z dość wysokich przecież podatków, jest odpłatna. Cokolwiek, co nie jest mierne i beznadziejne, a przynajmniej średnie, jest obwarowane kosztami za wstęp co już samo z siebie przeczy przytoczonemu wcześniej mitowi mówiącemu że państwowa własność jest darmowa i dla każdego. A prywatne? Cóż, bywa bardzo drogie, ale przynajmniej nikt cię nie zmusza do finansowania np. kosztownego parku rozrywki, prywatnego stadionu czy kościoła. Nie podoba ci się cena lub niedostępność, to wybierasz inny obiekt, których multum tworzą głodni sukcesu wstrętni kapitaliści. Nawet w obecnych warunkach dominacji państwowej gospodarki na tym polu! Dowody? Przedstawię je na przykładach, bo nic lepiej nie zademonstruje co mam na myśli (przy czym państwowe antyprzykłady już opisywałem: tutaj i tutaj). Wybaczcie że w ten sposób reklamuję konkretne miejsca, nie mam w tym żadnego prywatnego interesu, są one po prostu fenomenem w tym smutnym kraju i zasługują na poparcie.

1. Ogrody Kapias w Goczałkowicach-Zdroju. To doprawdy magiczne miejsce. Wspaniałe, podzielone na wiele różnych stylów ogrody powalają na kolana rozmachem, pięknem i fantazją. Można zwiedzić tam typowy ogród angielski, francuski, japoński, zgubić się w labiryncie z żywopłotu czy odwiedzić bambusowy las lub chatkę hobbita. Można odpocząć w jakimś zacisznym kątku, albo wprost przeciwnie - poświęcić kilka godzin na dokładne zwiedzanie. A wszystko całkowicie ZA DARMO! Koszty utrzymania hektarów fantazyjnej przyrody są zapewne niebagatelne, ale prywatnej firmie opłaca się je ponosić tylko po to by część zwiedzających dokonała zakupów w jej centrum ogrodniczym.Ale jeśli nie chcecie to nie musicie do niego wchodzić - macie full kapitalistyczny, piękny park całkowicie za darmo. No normalnie Marks się w grobie przewraca.

2. Park i okolice firmy pszczelarskiej Sądecki Bartnik w Stróżach. Kolejny klimatyczny park, choć nie tak rozległy jak poprzedni, stanowiący za to kombinację agroturystycznej farmy z muzeum pszczelarstwa. Warto pojechać tam z dzieckiem, by mogło zobaczyć niesamowite ule z wielką barcią milenijną na czele, pobawić się w parku, w niektóre dni także zwiedzić muzea: interaktywne pokazujące pracę ula i życie pszczół oraz drugie - historyczne a także zerknąć do gospodarstwa z kozami, osiołkami i końmi. Cały teren jest otwarty i czy muszę dodawać że darmowy? Jedynym zyskiem prywaciarza jest reklama produkowanych miodów. Tylko za przejazd osiołkiem trzeba zapłacić niewygórowaną opłatę. A po wszystkim można zjeść obiad w przytulnej karczmie bądź dokonać zakupów w dobrze zaopatrzonym sklepiku firmowym (wiadomo - już nie za darmo). No po prostu lodzio-miodzio.

3. Pijalnie wody mineralnej. Miłośników źródełek i mocno zmineralizowanej wody zachęcam do odwiedzenia dwóch pijalni: pijalni Cechini w Muszynie oraz pijalni artystycznej w Piwnicznej-Zdroju. Obie należą do prywatnych przedsiębiorstw zajmujących się rozlewaniem wody mineralnej do masowej sprzedaży (Muszynianka i Piwniczanka). Same pijalnie są jednak całkowicie darmowe a ich właściciele zainwestowali spore pieniądze w to aby piło nam się komfortowo i w ładnych, że tak powiem, okolicznościach przyrody. W Piwnicznej, rozlewnia zbudowała nawet piękny kawałek parku zdrojowego i niezły plac zabaw. Gorąco polecam!

Może komuś się wydaje, że to są oczywiste przypadki? Że nie ma w tym nic dziwnego? Że co to za wielkie halo, że ktoś udostępnia za darmo wodę, która sama tryska z ziemi albo zarabia na reklamie? Nic bardziej mylnego. Bo tymczasem państwo, tak, to samo które zabiera nam ponad połowę tego co wypracowujemy i jest tworem niekomercyjnym, ma duże problemy z dotrzymaniem kroku prywaciarzom, którzy na LEPSZYCH i DARMOWYCH usługach jeszcze ZARABIAJĄ. Dla porównania:

a) Ogród Botaniczny w Zabrzu. Miejsce ładne i w sam raz na spacer jednak zaraz, zaraz ... dlaczego jest odpłatne? Czy już nie zapłaciłem za tą usługę płacąc podatek dochodowy? I chociaż lubię ten obiekt i jak najbardziej można w nim odpocząć, to ma się NIJAK do ogrodów Kapias. Większość ogrodu to słabo utrzymane trawniki, równe jak od linijki kwadraty kwiatów i krzaki, być może egzotycznych roślin, których tabliczki informacyjne dawno jednak zardzewiały. Porównanie z Kapias jak Trabanta i Mercedesa. Cóż, obydwa jeżdżą.
Trochę lepiej wypada Miejska Palmiarnia w Gliwicach, ale niestety ta również jest płatna. Nie zapłaciłem za nią płacąc VAT w sklepie?
Jedyne co wyróżnię z tego typu obiektów to Park Śląski w Chorzowie, który ma kilka ciekawych przestrzeni takich jak rosarium czy ogród japoński (ale reszta jest ściśle komercyjna, wesołe miasteczko bardzo drogie, a zoo, cóż bardzo słabe) oraz nowiutkie Ogrody Zmysłów w Muszynie, które są bardzo ładne i darmowe, ale nadal daleko im do ogrodów Kapias. W dodatku mała miejscowość musiała się zapewne konkretnie zadłużyć by obiekt ten zbudować - jak wszystko co budowane ze środków unijnych.

b) Pijalnie wód mineralnych. No właśnie. Darmowa woda wytryskająca sama z ziemi i bogate kurorty zarabiające na turystach - powinno to skutkować powstaniem wielu pięknych darmowych pijalni. Niestety, darmowe to one były jakieś 10-15 lat temu. Potem nadeszła fala "postępu" i obecnie miejscowości takie jak: Krynica-Zdrój, Polanica-Zdrój, Kudowa-Zdrój, Lądek-Zdrój, czy nawet mała i biedna Wysowa-Zdrój, wszystkie trzepią kasę na kubkach z wodą. Czy aby nie zapłaciłem już za tę wodę płacąc opłatę klimatyczną?
Oczywiście zwykle płatne są tylko główne pijalnie (niektóre za sam wstęp a nie tylko za wodę!), a do użytku darmowego mamy źródełka na świeżym powietrzu - parkowe. Najczęściej są to jednak tylko brudne i zardzewiałe krany wbite w kamień. Często obok nie ma nawet ławki!


PS. Pominąłem zapewne wiele ciekawych miejsc, nie da się napisać o wszystkim. Warto na przykład wpaść na wycieczkę do Browarów Tyskich czy Browaru Żywiec (obie oczywiście darmowe). A o "inwestycjach" unijnych oraz o najbardziej beznadziejnym z polskich kurortów Krynicy-Zdrój warto będzie napisać osobne artykuły.

niedziela, 4 maja 2014

Ostateczna kompromitacja Tuska

Polityka to sztuka pustych obietnic i manipulacji. Rzadko jednak zdarza się, by polityk przyznawał się do nich otwarcie i ostentacyjnie. A jeśli przy okazji przyznaje się oficjalnie do istotnej zmiany frontu ideologicznego to można mówić o zdarzeniu niemal symbolicznym...
W 2007 roku Platforma Obywatelska wygrała wybory, jako pierwsza partia w historii wyborów demokratycznych w tym kraju, pod hasłem obniżki podatków oraz deregulacji i odbiurokratyzowania gospodarki. Można było więc sądzić, że społeczeństwo dało jako takie przyzwolenie, jeśli nie na radykalne, to przynajmniej na częściowe reformy i że są one tylko kwestią czasu. Dlatego wiele osób wiązało pewne nadzieje z tą formacją i oczekiwało realizacji choć części bogatej listy obietnic takich jak dajmy na to likwidacji abonamentu RTV, obowiązku meldunkowego czy pozwoleń na budowę. Dość szybko jednak okazało się, że były to płonne nadzieje. Już w latach 2008-2009 mogliśmy obserwować jak ekipa rządząca maskuje kolejne podwyżki podatków polowaniami na czarownice a to związane z hazardem, a to dopalaczami. Wielu wyborców już wtedy przejrzało na oczy. Potem było jednak tylko gorzej... Próby cenzury internetu, podwyżka VATu, składki rentowej, skok na kasę OFE, czy oskładkowanie umów cywilnoprawnych to tylko niektóre z licznych sposobów w jaki PO dotrzymywało swoich obietnic wyborczych. Mimo tego partia ta wygrała kolejne wybory w 2011 roku gdyż wiele osób dało się nabrać na sprytnie nakręcaną rywalizację PO-PIS i postanowiło dać manipulantom kolejną szansę. Ale prawdziwej natury nie można bez końca oszukiwać, a szydło zawsze prędzej czy później wyjdzie z worka. I tak najpierw w zeszłym roku Donald Tusk przyznał, że jest "trochę socjaldemokratą" a teraz:
"Dziś mogę przepraszać za to, że będąc w opozycji, domagałem się niskich podatków."
i dalej "Polacy nie usłyszą ode mnie "tak, będą niższe podatki", ale będziemy dbać, żeby poziom usług coraz wyższy".

Krótko mówiąc - nie dość, że facet przyznaje się do tego iż przez 7 lat nie realizował obietnic wyborczych idąc im pod prąd, ale dodatkowo że jego poglądy zmieniły się o 180 stopni a wcześniejsze były błędem.

Nie interesuje mnie czy premier tym zagraniem kokietuje jakąś kolejną grupę, której poglądy odczytał z badań sondażowych, czy jego samokrytyka jest szczera i faktycznie nawrócił się na jedynie słuszną drogę socjalizmu. Każdy człowiek honorowy po takim wyznaniu złożyłby urząd i wycofał z polityki (a wraz z nim powinno to zrobić całe otoczenie jego popleczników i potakiwaczy), ale biorąc pod uwagę, że oczekiwanie honoru po polityku to rzecz niepodobna, pozostaje mi jedynie ogłosić, że od tej pory mam prawo oficjalnie nazywać Donalda Tuska socjalistą i w epitecie tym nie będzie ani cienia przesady ni jakiejkolwiek złośliwości. Ten człowiek dziś sam postawił się po "ciemnej stronie mocy".

wtorek, 5 listopada 2013

Dekret Bieruta/Tuska (*)

(za Wikipedią) Dekret Bieruta – potoczna nazwa Dekretu o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m. st. Warszawy wydanego w dniu 26 października 1945 roku przez Krajową Radę Narodową (KRN), której Prezydentem był Bolesław Bierut.
Na jego mocy na własność gminy m.st. Warszawy przechodziły wszelkie grunty w przedwojennych granicach miasta. Dekret w założeniach miał ułatwić odbudowę stolicy, zwłaszcza dzielnic zrównanych z ziemią. Nie dotyczył budynków, a tylko gruntów – budynki znajdujące się na nich miały pozostać własnością dotychczasowych właścicieli. W praktyce jednak zabierano właścicielom również kamienice lub poddawano je obowiązkowi kwaterunku – dotyczyło to zwłaszcza dzielnic centralnych, gdzie znajdowały się grunty o dużej wartości, jak Śródmieście, Mokotów, Ochota. Na peryferiach ograniczano się do przejęcia gruntów.

Ministerstwo Sprawiedliwości ma nowy pomysł. Chce znieść starą, rzymską zasadę mówiącą że właścicielem każdej nieruchomości jest właściciel gruntu, na którym została ona zbudowana. Wg nowych przepisów możliwe byłoby więc budowanie na cudzym gruncie i swobodne dysponowanie stworzonym tak budynkiem o ile tylko właściciel gruntu zgodził się notarialnie na takie rozwiązanie. No cóż, co prawda zasada rzymska nie powstała przez przypadek i prawo takie może w wielu przypadkach bardzo gmatwać sytuację właścicielską gruntów i budynków, to jednak samo w sobie nie jest złe, bo jeżeli właściciel gruntu tak akurat chce nim zadysponować i pozbyć się części kontroli nad nim, to jest to jego sprawa i nikt nie powinien się wtrącać. W wielu rozwiniętych krajach już funkcjonuje podobne prawo. W zdecydowanej większości przypadków układ taki będzie co prawda kłopotliwy, bo to jak branie sobie na głowę lokatora, którego nie można się w żaden sposób pozbyć, ale niekiedy może to mieć sens, np. dla właściciela gruntu w centrum dużego miasta nie posiadającego zasobów do jego zabudowy. Może on nie tracąc prawa własności gruntu brać wynagrodzenie za postawiony na nim cenny biurowiec czy inny drogi budynek.

Niestety. Jeśli ktoś pomyślał sobie, że to właśnie ulżenie w takich przypadkach jest głównym motorem tego pomysłu, to jest w grubym błędzie. Kasta urzędnicza chce przy okazji upiec tutaj swoją własną pieczeń i dorzucić do ustaw kilka wielce korzystnych dla siebie zapisów. Już wstępne pomysły rozwiewają bowiem wątpliwości co jest sednem tego pomysłu:

"Z drugiej strony prawo zabudowy ma być też alternatywą dla obecnego wywłaszczania właścicieli, gdy ich grunt jest potrzebny na cel publiczny, np. pod budowę zbiornika wodnego.
...
Właścicielowi gruntu przysługiwałoby wynagrodzenie, ale ministerstwo zakłada, że prawo zabudowy gruntu mogłoby być też ustanawiane nieodpłatnie"


i dalej...

"Zasadniczo resort zakłada, że do ustanowienia prawa zabudowy byłaby potrzebna umowa zawarta u notariusza. Ministerstwo nie wyklucza jednak, że prawo zabudowy będzie ustanawiane również na podstawie decyzji administracyjnej wojewody, tak jak dzieje się to dziś np. przy wywłaszczaniu nieruchomości na cele publiczne."

Krótko mówiąc: biedne państwo już więcej nie będzie musiało wykupywać wywłaszczanych gruntów i wydawać ostatni grosz na rzecz tych wstrętnych obszarników i kułaków. Od teraz wystarczy rzucić tysiaka rocznie (albo i nie w zależności od łaski pana-urzędnika: "mogłoby być też ustanawiane nieodpłatnie") i hektar gruntu na dekady można zająć pod linię przesyłową, nową drogę do domu burmistrza czy np. odwiert gazu łupkowego (rzecz jasna duże koncerny także zyskują na takim prawie, łapówka dla wojewody jest jak by nie patrzeć znacznie tańsza niż wykup gruntu). Co prawda istniejące prawo już teraz daje dużą swobodę urzędnikom, bo wystarczy decyzja administracyjna by na czyjś grunt wjechały buldożery a odszkodowania są zwykle płacone dopiero po latach walk sądowych (od lat niezmienne: "nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?") i często rażąco niskie (były w przeszłości sytuacje takie jak np. ta gdy w odszkodowaniu za ziemię zabraną sadownikowi nie uwzględniono kosztów odtworzenia drzew) albo wypłacane w taki sposób że puszczały właściciela gruntu z torbami (np. właściciel piekarni, który stracił część działki na budowę drogi odcinającej go od klientów ekranami dźwiękoszczelnymi czyniącymi biznes bezużytecznym, państwo zaś wykupiło tylko mały kawałek na samą drogę), jednak dla sypiącego się budżetu nawet i to było za wiele. Gdy my tu wicie-rozumicie liczymy każdy ukradziony wcześniej  grosz, wy burżuje neoliberalne chcecie jeszcze odszkodowania od biednego państwa, które przecież ma prawo robić wam koło d... rozwijać ważne społecznie inwestycje? Nic z tego. Ale znajcie pańską łaskę, my przecież nie bolszewia i o żadnej nacjonalizacji nie ma mowy - dostaniecie jałmużnę wynagrodzenie (tzn. o ile akurat wcześniej nie rozkradliśmy są pieniądze w budżecie), którego sprawiedliwą, "rynkową" wartość ustali pan urzędnik.
No bo w pseudokapitaliźmie radośnie budowanym od dwóch dekad przez wesołą postsolidarnościową ferajnę jest jak w Rejsie: "z gruntu mając na uwadze, że własność prywatna może być, trzeba zrobić tak żeby własności nie było".

Co prawda dekret Bieruta był odwrotny bo zabierano grunty a nie budynki, ale konsekwencje podobne. Nie dość, że własność prywatną można ograniczyć dekretem byle urzędniczyny i bez konieczności zwrócenia pieniężnej wartości nacjonalizowanej własności wykpiwając się jedynie mikroskopijną opłatą, to jeszcze nieszczęsny wywłaszczony "właściciel" gruntu nadal będzie zobowiązany płacić podatek od nieruchomości, bo na piśmie jest wszak nadal hoho: panem właścicielem! To, że nie ma już do swojej "własności" praktycznie żadnych praw to nie ważne, ważne że to się odpowiednio dumnie nazywa: "własność prywatna". A kto wie czy przy odpowiednim doborze stawek państwo jeszcze na tym nie zarobi? (Przy tym wciąż przecież nie wiadomo czy nie szykuje się kataster!) A jeśli państwo przestanie kiedyś w przyszłości płacić opłaty tłumacząc się niskim stanem budżetu to pozostaje tylko trwające lata starcie z inną nieprzystępną i zbiurokratyzowaną instytucją - polskim sądownictwem. A może od razu chodzi o to żeby załamani właściciele gruntów oddawali je państwu za darmo?

No cóż, a właściwie czemu tu się dziwić? Jeżeli owieczki dają się strzyc i nie gryzą, to trzeba ciąć bliżej skóry, bo inaczej futro się marnuje. Ja osobiście nie słyszałem żeby w ostatniej dekadzie za zniszczenie komuś życia jakiś urzędnik przypłacił swoim. Jeżeli ludzie się dają, to ich rozzuchwala.

(*) - niepotrzebne skreślić

czwartek, 12 września 2013

Obiekty muzealne cz.2 - Tramwaje

W naszym kraju jest wielu fanów zabytków motoryzacji... Dlatego muszę zacząć od sprostowania, że oczywiście nie mam nic przeciwko komunikacji masowej ani tramwajom. W miejscach, w których są one naprawdę przydatne, mogą funkcjonować na równi z innymi środkami transportu: samochodami, dorożkami, rowerami, kolejkami linowymi, czy sterowcami, są ok. Nie widzę problemu żeby prywatne firmy rozwijały dowolne środki komunikacji masowej, oczywiście po opłaceniu wszystkich kosztów wynajmu nieruchomości, które zajmują, zapłacie za energię i pensje pracowników oraz wszystkich innych opłat związanych z ich działalnością. Nie obchodzi mnie jaki rodzaj transportu wygra i okaże się najbardziej wydajny, to nie moja branża i choćby były to wielkie lotnie ciągnięte przez stado ptaków, istotne jest że nie żerują one na społeczeństwie a służą mu. Tak się jednak jakoś dziwnie składa, że większość transportu masowego jest w tym kraju państwowa i dowodzona przez urzędników. A ci oczywiście nigdy i nigdzie nie liczyli się z kosztami, byle dało się retorycznie uzasadnić, że to co robią jest ideologicznie poprawne. Poniższy przykład z życia wzięty pokazuje to niemal książkowo.

Tramwaj to dobra rzecz jeżeli przewozi tak duże masy ludzi, że zajęcie całego pasa nie powoduje spadku wydajności komunikacyjnej ulicy. W moim mieście jest jednak kilka linii budowanych za głębokiego PRLu z powodów czysto ideologicznych. Jedna z nich prowadzi do przeciętnie przędącej kopalni. Nie dość, że tramwaje jeżdżą na tej linii rzadko i są pustawe, nie dość, że tabor ma kilkadziesiąt lat i nadaje się do muzeum, nie dość, że obecnie większość górników jeździ do pracy samochodami, to jeszcze torowisko było w fatalnym stanie i pomimo że stanowiło pas samochodowy, to w praktyce nie nadawało się do jazdy. Przyszedł więc w końcu czas na remont ulicy (a pewnie i pieniądze z unii, czytaj połowa pieniędzy, na drugą zadłużone i tak już po uszy miasto pewnie zadłuży się bardziej). Można by pomyśleć - super, w końcu ten relikt socjalizmu zostanie zlikwidowany a ulica, która po rozwoju kilka lat temu drogi ekspresowej i autostrady stała się jedną z ważniejszych arterii komunikacyjnych miasta, odżyje i nareszcie będzie miała po dwa drożne pasy ruchu... No niestety, nie w wizji urzędników. Zamiast kilkumiesięcznego, ograniczonego w czasie i kosztach remontu polegającego na usunięciu zabytków techniki, naprawie nawierzchni i ewentualnie puszczeniu tamtędy autobusów, główna ulica miasta ma być zamknięta przez rok, a tory mają zostać wymienione na nowe. Zapewne rok to nieuzasadniony optymizm i faktycznie potrwa to dwa lata. Lata ogromnych korków, strat czasu i paliwa tysięcy kierowców po to by za ogromne pieniądze, których miasto nie ma, wyremontować niepotrzebny relikt przeszłości. Tak gospodarzą urzędnicy...

niedziela, 1 września 2013

Obiekty muzealne - hala sportowa

Wprawdzie transformacja ustrojowa z głębokiego socjalizmu została zatrzymana wpół drogi i Polska nadal jest krajem pół-socjalistycznym z państwowymi szpitalami, szkołami, fabrykami, ogromnymi podatkami i przymusowymi ubezpieczeniami społecznymi, jednak wielka część gospodarki została, jeśli nie poddana wolnorynkowym procesom, to przynajmniej unowocześniona i zracjonalizowana. Mimo to, jak rodzynki w cieście, można co pewien czas odnaleźć prawdziwe, nienaruszone perełki realnego socjalizmu. Jak zmumifikowane w kadziach dziwne insekty - relikty dawnej epoki... całkiem dobrze sobie żyjące za nasze pieniądze. Nie trzeba ich szukać w zakurzonych szufladach muzeów - one są wśród nas.

Zachciało nam się jakiś czas temu z żoną wybrać na squasha. Wcześniej grywaliśmy w fajnym, prywatnym klubie w sąsiednim mieście, jednak tak się złożyło, że nie mieliśmy czasu tam jechać i szukaliśmy czegoś bliżej. Całkiem niedaleko nas, lokalny MOSiR ma ogromną halę sportową, w której jak się okazało prócz okazjonalnych targów czy imprez sportowych, wybudowano niedawno małą salkę do squasha. Na zdjęciach prezentowała się dobrze, trzeba było więc spróbować! Zarezerwowaliśmy wcześniej telefonicznie miejsce pamiętając o tym, że w prywatnym klubie lista chętnych zawsze była spora i wchodząc "z ulicy" ciężko było się załapać, zabraliśmy sprzęt i pojechaliśmy. Miła pani portierka dała nam klucz, pokazała drzwi do szatni a potem zaprowadziła pokrętnymi korytarzami oraz przez trybuny do właściwego celu pokazując wejście do dużej przeszklonej sali z wciśniętym w kąt, wydzielonym dwoma szklanymi ścianami, boiskiem do squasha. Wtedy poczułem się jakbym cofnął się w czasie dobre trzydzieści lat...

Już w samej szatni było dziwnie. Była to zwykła szatnia sportowa dla zawodników grających na głównej hali, jednak nie to było w niej niezwykłe. Była 9 rano, szatnia nieotwierana od poprzedniego dnia, a atmosfera taka jakby przed chwilą przebierała się w niej drużyna rugby. A właściwie to gorzej, bo od poprzedniego dnia, smród, pot i wszystko co może wyprodukować duża liczba spoconych ciał jeszcze się rozłożyło. Nikt nie raczył w niej posprzątać, włączyć wentylację (o ile takowa istniała, nie zauważyłem), czy choćby uchylić drzwi. Żeby powstrzymać odruchy wymiotne musieliśmy przebierać się tuż przy otwartych na oścież drzwiach. Na szczęście cała odnoga korytarza była pusta - ani żywego ducha. Dalej było niewiele lepiej. Wielkie pomieszczenie, w którym utknęła salka do squasha śmierdziało mniej niż szatnia ze względu na spore rozmiary i pouchylane okna, jednak w powietrzu także było coś mocno nieświeżego co sprawiało, że gra stawała się trudna i męczyła. Może powodowały to niezmieniane od miesięcy wykładziny dywanowe, może zbite z gołych płyt wiórowych "ławki", które na pewno doskonale chłonęły wilgoć, a może nieczynny system wentylacji. W suficie wesoło gruchały gołębie w założonych dawno temu gniazdach, a gdy zaczęliśmy grę, do sali weszły dwie panie sprzątaczki. Nieśpiesznym krokiem przeszły się po sali, popatrzyły na nas jak na ufo, zjadły kanapki i poszły. Jak w filmie Barei... Samo boisko było raczej nowoczesne, ponieważ zapewne zostało w całości zakupione w firmie produkującej taki sprzęt. Państwowe firmy na szczęście nie produkują elementów sal do squasha! Jednak na tle reszty wyglądało jak nowoczesne radio wetknięte w deskę rozdzielczą Trabanta... Uciekliśmy stamtąd po pół godzinie gry, znosząc zdziwioną minę pani portierki mówiącą: "co tak szybko?", pół godziny to i tak za długo wg mnie...

Nie, to nie postindustrialna rudera, tylko obiekt przedstawiany w mediach jako perełka śląskiej infrastruktury sportowej, na której utrzymanie idą całkiem duże pieniądze. Ktoś, zapewne dla efektu medialnego i dla pokazania jak dużo "robi" dla miejskiego sportu, zdecydował że skoro jest moda na squasha, to musi być koniecznie salka i na MOSiRze. Do tego zdjęcia zrobione pod takim kątem aby nie widać było niczego poza samym boiskiem, absurdalna prośba na stronie www, aby rezerwować wcześniej miejsce telefonicznie, w sytuacji gdy kompletnie nikt z tego przybytku nie korzysta (nic dziwnego) i można sobie zapisać "osiągnięcie" oraz "dbanie o rozwój fizyczny młodzieży". Tak państwowi urzędnicy rozwijają sport.

Dla odmiany. W tej samej hali jeden z korytarzy podziemi wynajmuje prywatna siłownia, chadzam do niej od kilku miesięcy. Miejsce organizowane przez "prywaciarza" jest kompletnie odmienne od urzędniczego. Czyste korytarze (co rano można spotkać tam sprzątaczkę skrupulatnie myjącą podłogi, toalety, nawet przecierającą kurz z urządzeń), miłe panie przy wejściu, dobrze wyposażone sale, odpowiednia muzyka z głośników, sprawna wentylacja i porządna klimatyzacja (bardzo ważne gdy ćwiczy się w lecie!) i oczywiście czysta szatnia. I to pomimo, że to małe, ślepe pomieszczenie przez większość dnia oblegane jest przez spoconych bywalców siłowni wydzielających ogólnie mówiąc różne zapachy to nie ma większych problemów z czystością i smrodem. Jak widać da się takie miejsce utrzymać w normie. Wystarczy je przecież co pewien czas umyć i włączyć wentylację. To jest jak widać jednak za trudne dla państwowej placówki! Do tego siłownia jest raczej niedroga. Zastanawiam się, dlaczego nie wynajmą całej hali sportowej prywaciarzom? Acha, bo wtedy miasto straciłoby x-dziesiąt doskonałych posad dla rodzin znajomych radnych i władz miasta. Zasłużeni działacze, którzy nie dostali fuchy wprost w wyborach, muszą przecież się gdzieś podziać.

Drugi relikt, drogowy - następnym razem. Za dużo PRLu na raz to niezdrowo, można dostać niestrawności.

PS. Gdy znudziła nam się gra w dusznej salce postanowiliśmy zrobić sobie spacer po obiekcie. Zwiedzając salę w której ulokowano boisko do squasha natrafiliśmy na wiele dziwności. Jak to w muzeum. Co do jednego z obiektów mieliśmy przez dłuższą chwilę wątpliwości co to jest. Rozpadające się coś o rozmiarach kilka na kilka metrów, ni to podium, ni schodki, ni mata do ćwiczeń, okazało się po dokładnej inspekcji ringiem bokserskim w stanie daleko zaawansowanego rozkładu. Ciekawe po co tam stoi, bo do walk bokserskich już się nie nadaje. Może miasto zamierza zaprosić filmowców z Hollywood do kręcenia filmów akcji w rozpadających się postindustrialnych wnętrzach? A może to jednak faktycznie muzeum, a boisko do squasha trafiło tam przypadkiem? A może wszyscy urzędnicy miejscy powinni trafić do muzeum socjalizmu? Tam ich miejsce...




piątek, 22 marca 2013

Zjedz ciasteczko głupku!

Drodzy internauci. Nigdy nie uważałem was za idiotów, niepełnosprawnych umysłowo, którym trzeba zorganizować życie od A do Z i zadbać o wszystkie sprawy oraz pilnować prywatności. Niestety rząd oraz (p)osły z Wiejskiej twierdzą że jest inaczej. Nowelizując prawo telekomunikacyjne (dobre artykuły szczegółowe możecie przeczytać: na tym blogu i tutaj) siłą, przy okazji okradając mnie z czasu który muszę na to poświęcić, zobowiązali mnie do potraktowania was w ten sposób. W związku z tym UWAGA oświadczam: ta strona podobnie jak i ponad 90% stron w internecie, narusza waszą prywatność zapisując na waszych dyskach niegroźne pliki zwane ciasteczkami. W przypadku tego bloga służą do analizowania ruchu na stronie i statystyk odwiedzin. Możecie je sobie jeśli chcecie wyłączyć. Jak to zrobić, zapytajcie ministra Boniego, w końcu to minister cyfryzacji, wiemy więc że zna kilka cyfr, to może także rozumie konfigurację przeglądarek. A potem możecie już dalej w spokoju sprzedawać swoją prywatność na fejsbukach, tłiterach, dżimeilach i innych tego typu... Acha i nie zapomnijcie pomachać do operatora gugl strit wiu gdy sfotografuje wasz dom oraz pozdrowić operatorów echelona rozmawiając przez telefon...

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Teległupisie - odc. 1 "Wiadomości"

"Za górami ... za lasami ...
 Teległupisie ... podzielą się z wami...
 najnowszymi ... wiadomościami."
 
Tego dnia wypadał okres gdy Łinki-Tinki jak zwykle płacił część podatków. Robił to co miesiąc i pewnie doszedłby już do jako takiej rutyny gdyby kwota nie zwiększała zmieniała się prawie za każdym razem. Na szczęście głupisiomputer miał pożyteczną funkcję - automatycznie wprowadzał właściwą sumę w pola przelewu i wszystko można było zrobić bez dłuższego zastanawiania przystawiając jedynie włochatą łapkę do czytnika potwierdzającego tożsamość. Ba, teległupisie nie raz nawet nie zwracały uwagi na to co właściwie potwierdzają. Tym razem Łinki-Tinki poczuł jednak, że coś jest nie tak: saldo po wykonaniu przelewu miało zmniejszyć się podejrzanie mocno. Zanim jednak swoim małym głupisiowym rozumkiem rozgryzł tę zagadkę... zaczęła się emisja jego ulubionego kanału. Pogłośnił więc swój telewizorek i wsłuchał się w głos ulubionego prezentera wiadomości.
  • Hejooł! Tu wasze ulubioneee njusy... - Prezenter przyjaźnie zamachał ręką, uśmiechnął się, wziął do ręki kartkę i począł czytać wiadomości z telepromptera.
  • PKB Mozambiku spadło w tym roku o 5% - to straszne wydarzenie powiedział rzecznik Rządu Gaweł Praś. Jednak na szczęście Rząd był zapobiegliwy i w naszym wspaniałym kraju taka katastrofa nie miała miejsca. Uff jak to dobrze żyć na zielonej wyspie - prezenter udał wielkie zafrasowanie i zmęczenie ocierając ręką nieistniejący pot z czoła.
  • Uff - jak dobrze - zawtórował mu zafrapowany Łinki-Tinki. 
  • A teraz mrożące krew w żyłach sceny z kraju - rzekł ściszonym dramatycznie głosem prezenter, zmienił kartki, spojrzał się uważnie na teleprompter twarze widzów i z wielką powagą oznajmił: w gospodarstwie państwa Krasińskich w Maciejowicach Małych krowa po zażyciu dopalaczy zaczęła dawać kwaśne mleko. 
  • Po tej dramatycznej informacji pokazano krótki reportaż, a raczej migawkę różnych scenek bez komentarzy: przerażone krowy stłoczone w małej oborze walące kopytami o ziemię, brudny korytarz zaniedbanej kamienicy z najazdem kamery na róg ściany z walającymi się pod nią strzykawkami, bezdomnego śpiącego na kartonie, wreszcie czarny monitor z zieloną sinusoidą słabnącą stopniowo do płaskiej kreski. Łinki-Tinki zamarł z przerażenia.
  • Na szczęście już po chwili na ekranie, przy wtórze kojącej muzyki, pokazała się skupiona lecz przyjazna twarz premiera Tonalda Duska. "Tak dalej być nie może!" - rzekł spokojnym, ale twardym i stanowczym głosem, po czym uderzył w nieco bardziej egzaltowany ton - "Walka z dopalaczami, to stan najwyższej konieczności. Nie damy tym ludziom oddechu. Osiągniemy sukces. Będzie wielki krzyk, że to co robimy, jest poza prawem. Ale tak jak na wojnie, będziemy działać nawet ocierając się o działanie na granicy prawa!"
  • Premier zapowiedział likwidację wszystkich dopalaczosprzedawców w ciągu kilku miesięcy. To priorytet dla Rządu, dodał -  dalsze plany Rządu objaśniał już szybkim, żołnierskim rytmem prezenter - To wielki sukces Rządu, powiedział Gaweł Praś, od teraz wszyscy rodacy będą nareszcie mogli spać spokojnie.
  • To były najważniejsze wiadomości, za chwilę sport i prognoza pogody, a wasz ulubiony prezenter mówi wam Papaaa...
Łinki-Tinki był poruszony. Nie miał pojęcia że na świecie jest tyle zła. Nie wiedział, że zawsze gdy sięgał po swoje ulubione telegrzanki ryzykował, iż podli ludzie z żądzy zysku mogli dodać mu dopalaczy do głupisiowego kremu. Wiedza ta przerażała, ale uspokajało go to, że jest ktoś kto czuwa i zrobi wszystko by jego, małego teległupisia obronić. To uspokoiło go na tyle, że siadł znów przed swoim głupisiomputerkiem i bez zastanowienia wykonał przelewy podatków. Cały czas myślał jednak o tym, czy na pewno pan premier zdążył już zabezpieczyć jego dzisiejszą kolację przed dopalaczami. A co jeśli nie... ? Tak dumając nawet nie zwrócił uwagi na domowego robota Noł-Noł, który sprzątał podłogę mrucząc do siebie "i znowu podniesli podatki, dranie". Ale robot był głupi i nieraz gadał bez sensu. Nie było potrzeby słuchać, ważne że teległupisie znów były bezpieczne.