wtorek, 28 grudnia 2010

Prawo dla prawników, ziemia dla ziemniaków...

W trakcie korzystania z usług PKP wpadła mi w ręce Rzeczpospolita (zanim jeszcze mój wagon doznał awarii ogrzewania - PKP jak zwykle zadbała o uatrakcyjnienie podróży). Wśród mnóstwa mniej i bardziej interesujących artykułów moją uwagę zwrócił dodatek zawierający treść ustawy o podatku dochodowym (PIT). Pomyślałem sobie w tym momencie "O! Zobaczę co tam (p)osły naszykowały na kolejny rok." Niestety... załamałem się widząc objętość tej radosnej twórczości - 3-godzinna podróż byłaby za krótka na choćby pobieżne przestudiowanie całości nie mówiąc już o uważnym przeczytaniu. Całość rozciągała się na dobre kilkanaście stron (a przecież RZ ma całkiem spory format i całkiem małą czcionkę), na co musiało złożyć się wiele fascynującej treści jak sądzę, gdyż kątem oka zauważyłem tabelki nie-wiem-do-czego-służące, ale zawierające takie frapujące rekordy jak "lisy", "jenoty", "nutrie w stadzie do 50 sztuk samic" "nutrie w stadzie powyżej 50 sztuk samic" czy "hodowla jedwabników" (natychmiast przypomniały mi się słowa B. Łazuki z filmu "Chłopaki nie płaczą":  "A może jeszcze k*** zajmiesz się hodowlą jedwabników?" Jak widać nie tak łatwo zająć się tą hodowlą jedwabników :) )...

Polscy (p)osłowie w tworzeniu biurokracji doganiają już pomału dzielnych chłopców z Unii próbujących zdefiniować wzdłuż i wszerz cały świat (co czasem kończy się np. zaliczeniem ślimaka do ryb). Choć nie, wróć. Idę o zakład, że 90% (p)osłów polskich nie zna treści tej ustawy. Napisało ją lobby prawników i doradców podatkowych, minister finansów dodał kilka zapisów zgodnych z interesem Rządu i Partii a (p)osłowie aby nie stracić ciepłych diet podnieśli automatycznie rączki na TAK (za złamanie dyscypliny mogliby wszak dostać w kolejnych wyborach wylot z pierwszych miejsc list). Różnie mówią o sejmowych lobbystach, ale przykład tej ustawy i analiza wielu innych każą domniemywać, że właśnie ta grupa lobbuje najskuteczniej. Gdyby było inaczej takie kilometrowce nie miałyby prawa powstać.

Jak jednak (p)osły i ministry wyobrażają sobie, że przeciętny Kowalski będzie w stanie przestrzegać tak rozbuchanego prawa? Przecież nie jest go w stanie nawet przeczytać... Otóż oni zdają sobie sprawę z tego, że nie będzie. Cynicznie skazują go na rolę petenta urzędników i klienta biur rachunkowych oraz kancelarii prawnych. Mają go szczerze w d*** - liczy się tylko interes prawniczego lobby, które dba o to by kodeksy prawa nie były proste (całe ustawodawstwo finansowo-gospodarcze powinno być rozmiarów tej ustawy o PIT a konstytucja to powinno być max kilkanaście zdań!), bo inaczej straciliby podstawę swojej egzystencji. Tylko dlaczego Kowalscy popierają tak durny system, w którym są pomiatani? ...

piątek, 10 grudnia 2010

Kup pan książkę...

Od 1 stycznia wzrasta VAT na książki, do 5%. Ogólnie nie jest dobrze, że VAT na różne kategorie towarów ma różne stawki. Powinna być jedna - najprostsze rozwiązania są najlepsze. Fakt, że potrzebne są tzw. obniżone stawki dowodzi, że podstawowa kwota tego podatku jest po prostu tak horrendalnie wysoka, że gdyby obowiązywała na wszystkie produkty byłby to dramat (w tym przypadku dla naszego czytelnictwa). Nie to jest jednak najciekawsze. Ciekawe jest to, że minister kultury B. Zdrojewski (swoją drogą czy bez Ministerstwa Kultury nie było kultury?) planuje w 2011... zwiększenie czytelnictwa w Polsce. Sądzi on, że wzrośnie ono ponieważ... ministerstwo "zainwestuje" 100 milionów naszych nowych polskich złotych w promocję czytelnictwa (wolałbym żebym przypadające na mnie złotówki mógł jednak zainwestować w czytelnictwo osobiście). Ok, spora część dotyczy odnowienia zasobów państwowych bibliotek co jest naturalną konsekwencją istnienia takowych (powinny zostać sprywatyzowane swoją drogą), ale spora część zostanie wydana na kolejne idiotyczne kampanie reklamowe głoszące "kup książkę". I to jest właśnie modelowy przykład działania współczesnego socjalistycznego państwa, które formalnie jest kapitalistyczne: najpierw ukraść podatnikom okrągłą sumę poprzez horrendalnie wysokie podatki, a potem wydać ją na przekonywanie ich by kupowali produkty, których nie kupują bo są za drogie z powodu wysokich podatków. A przy okazji krewni i znajomi królika "sprywatyzują" sobie zapewne kilkadziesiąt procent tej kwoty. W końcu jak mówił Staszek Ochódzki z Misia: "Prawdziwe pieniądze zarabia się tylko na drogich, słomianych inwestycjach." Na przykład na przekonywaniu ludzi by jedli warzywa i owoce. Albo by czytali książki. Albo jeszcze lepiej zabrać, a potem oddać arbitralnie wybranym w postaci dotacji. Jaka to władza panie, a ile nakraść można...

PS. Towarzyszu Zdrojewski, czy jako osoba zawyżająca średnią poprzez kupowanie kilku książek rocznie mógłbym jednak nie sponsorować przekonywania do czytelnictwa osób, które i tak książki nigdy nie kupią bo im to zwyczajnie do niczego w życiu nie jest potrzebne?

niedziela, 5 grudnia 2010

Bojkot Amazon.com i PayPal (oraz MasterCard i Visa)

Awanturze z WikiLeaks przyglądałem się na początku spokojnie traktując ją jako typowy "przeciek kontrolowany". Wiele na to wskazywało, w tym głównie charakter ujawnionych rewelacji, z których większość to typowy plotkarski magiel, a jedyne istotne dotyczące Iranu i Arabii Saudyjskiej były najprawdopodobniej na rękę USA. Bo bądźmy szczerzy - to że ktoś kogoś nazwał samcem alfa nie jest żadną rewelacją, a podobno nazwany w ten sposób osobnik nawet z tego tytułu ucieszył się. Jednak rosnąca systematycznie agresja wobec p. Julian Assange każe skłaniać się jednak ku temu, że opublikowane materiały po pierwsze są prawdziwe (uwaga: NIKT ich do tej pory nie zdementował, najwyraźniej nie ma najmniejszej nawet podstawy umożliwiającej choćby ich częściowe zdementowanie), a po drugie ich publikacja boleśnie ugodziła Biały Dom. A przynajmniej jedną z rezydujących w nim grup, istnieje bowiem bardzo prawdopodobna teoria, że p. Assange przecieki udostępnił ktoś z jednej z rywalizującej ze sobą w służbach specjalnych USA grup.

Tak czy inaczej, większość szanujących się wywiadów zrobiła by z osobą publikującą tajne materiały szybki porządek. W okresie zimnej wojny każdy z członków WikiLeaks dostałby kulkę w łeb lub zaginął. Nie znaczy, to że taki sposób rozwiązywania spraw przez rządy jest w porządku. Byłby jednak czymś powiedzmy w rodzaju "naturalnego rozwiązania". Jest natomiast inaczej. Politycy USA z dziką zawziętością oskarżają twórców WikiLeaks o terroryzm, a jeden z nich oficjalnie napisał nawet, że p. Assange powinien dostać kulkę w łeb. Niezależnie od tego czy powinien - sam fakt, że polityk kraju uchodzącego za wolny i demokratyczny publicznie nawołuje do zabójstwa jest skandalem. Z drugiej strony założyciel WikiLeaks żyje może dzięki temu, że ma ukryte jeszcze ostrzejsze materiały. Zapowiadał m.in. ujawnienie brudów jakiegoś dużego amerykańskiego banku, co mogłoby spowodować poważne reperkusje dla amerykańskiego systemu finansowego (pospekuluję trochę - może chodzi o JP Morgan i jego manipulacje rynkiem srebra? A może... hoho - o brudy w samym FED?)

Najważniejsze jednak na koniec. Pana Assange powinien osądzić niezależny sąd. I to oczywiście nie za grubymi nićmi szyte oskarżenia o gwałt (bardzo wygodna metoda oczerniania niewygodnych osób), ale za ewentualną zdradę i szpiegostwo. Przy czym nie jestem pewien, czy dziennikarze publikujący tajne materiały nie powinni być zwolnieni z odpowiedzialności za ich publikację, a ewentualna kara nie powinna spadać wyłącznie na osobę, która te materiały wyniosła (to ona wszak nabywając do nich dostęp składała obietnicę ich nie ujawniania). Z drugiej strony być może dziennikarz powinien być skazany na zasadzie podobnej do pasera, ale nie to jest najważniejsze. Ani to, czy rewelacje WikiLeaks faktycznie naraziły na niebezpieczeństwo jakąś osobę, czy nie. Ważne jest, że o tych wszystkich sprawach powinien decydować bezstronny sąd. Tymczasem wyrok został wydany bez procesu i to w dodatku przez rząd będący w tym przypadku stroną sprawy oraz sam ponoszący odpowiedzialność za zbyt słabe zabezpieczenie poufnych materiałów.

Najgorsze jest, że gdy rząd wskazał p. Assange swoim paluchem jako winnego - ten od razu stał się  trędowaty dla kilku amerykańskich firm. Oto pod wpływem nacisku sfer rządowych firma Amazon usunęła serwis ze swoich serwerów, a PayPal zawiesił możliwość wpłat na konto WikiLeaks i co gorsza zablokował je (i istnieje spore prawdopodobieństwo, że skonfiskuje znajdujące się na nim środki, co byłoby jawną kradzieżą, a p. Assange nie może przecież przyjechać do USA i pozwać PayPala - działa on więc podobnie do mafii pobierającej haracze od drobnych złodziejaszków). Oczywiście prywatna kompania ma prawo do rezygnacji ze współpracy z dowolnym klientem jednak rzeczą niebywałą jest to, że robi to pod naciskiem rządu, a co gorsza łamie zawartą z klientem umowę bez prawomocnego wyroku sądu, a li tylko z powodu oskarżeń kogoś, kto jest stroną w sprawie. To nie jest już wolny rynek, tak działały przedsiębiorstwa w faszystowskiej III Rzeszy, w której gospodarka była formalnie w prywatnych rękach, ale faktycznie działała pod dyktando ministerstwa gospodarki (ciekawy tekst na temat stopniowej faszyzacji współczesnych państw w tym USA można przeczytać tutaj). Oznacza to, że prywatny biznes przestał być wolny i działać według praw rynku, ale że stał się zależny od widzimisię rządów. Przedwczoraj hazard, wczoraj dopalacze, dziś WikiLeaks, a jutro? Cenzura internetu? Likwidacja partii opozycyjnych? Zamykanie niewygodnych blogów? Zakaz krytyki rządów? Tego typu praktyk nie można tolerować. USA krytykują za podobne czyny rząd Chin, a jak widać robią dokładnie te same rzeczy...

Dlatego każdy zwolennik wolności słowa i wolnego rynku nie powinien być bierny tylko wykonać swój mały protest. W dniu dzisiejszym zlikwidowałem swoje konto w serwisie PayPal oraz postanawiam nie korzystać z serwisów amazon.com i ebay (właściciel PayPala). Zachęcam do bojkotu tych firm wszystkich czytelników. Przebrnięcie przez sześć stron z potwierdzeniami o tym, że naprawdę chcesz zamknąć konto w tej fantastycznej firmie, chwilę zajmie, ale warto. Warto także w polu 'dlaczego' wpisać po angielsku choć jedno zdanie na temat utraty zaufania związanej z aferą WikiLeaks. Niech każdy zrobi dziś tę jedną małą rzecz w celu wsparcia wolnego rynku i wolności słowa.

PS. Tym bardziej, że są inne niezłe firmy obsługujące e-płatności. Polecam szczególnie te w krajach spoza USA...

PS 2. Do grona firm szykanujących bez sądu WikiLeaks dołączyły MasterCard i Visa.

piątek, 19 listopada 2010

Na żadnego z powyższych

Korzystając z tego, że do ciszy wyborczej mam jeszcze 24 minuty, chcę poagitować :)
UWAGA!
Kto nie ma możliwości zagłosowania w swoim mieście, czy wsi na kandydata, który WYRAŹNIE opowiedział się za wolnym rynkiem, niskimi podatkami i ograniczonym rządem (ja nie mam), ten powinien głosować, uwaga na:
ŻADNEGO Z POWYŻSZYCH.
Zupełnie jak Montgomery Brewster w filmie "Miliony Brewstera" :) Niech to hasło będzie w dzisiejszym chorym świecie skrzywionej demokracji naszym mottem. Pamiętajcie: NA ŻADNEGO Z POWYŻSZYCH.

Nie dajcie się zwieść kultowi frekwencji. Wszędzie w telewizji i w gazetach będą wam jutro mówić, że musicie iść, że to wasz obowiązek, że w Polsce będzie lepiej jeśli tylko wrzucicie kartkę do urny. Otóż to nieprawda! Wmawiają wam to partie, które kradną wasze pieniądze biorąc dotacje z budżetu. Im jest naprawdę wszystko jedno na kogo zagłosujecie byle był to ktoś od nich. Najwyżej zmienią szyldy. A tak naprawdę waszym obowiązkiem jest GŁOSOWAĆ MĄDRZE, a nie mogąc tego zrobić: nie głosować. LEPIEJ NIE ODDAĆ GŁOSU W WYBORACH NIŻ ZAGŁOSOWAĆ PRZYPADKOWO LUB ŹLE.
Słowem: nie ciekawi Cię polityka? na liście wyborczej nie ma nikogo, kogo można obdarzyć zaufaniem? kampania w Twoim mieście, to same czcze obiecanki lub wojna na ryje (pardon, plakaty wyborcze z popiersiami kandydatów) - ZOSTAŃ W DOMU lub głosuj NA ŻADNEGO Z POWYŻSZYCH.

Pasztetowa wyborcza

Nie miałem ochoty komentować zbliżających się wyborów, bo gdy oglądam wystąpienia zdecydowanej większości kandydatów w mediach to zbiera mi się na odruch wymiotny. Jednak wczoraj chyba został przekroczony pewien próg. Pewna cienka linia. Gdy widzę te nawiedzone twarze rzucające hasłami "zbudujemy mosty, zbudujemy przedszkola, zbudujemy boiska" to mam ochotę powiedzieć jedno: Dość!

Żaden z tych nieprzyjemnych typków nawet się nie zająknie przy tym, że to nie ON buduje. To nie ON i nie RZĄD i nie SAMORZĄD inwestują swoje pieniądze w te "inwestycje". Nie! Żaden rząd czy samorząd nie ma własnych pieniędzy. One ich przecież nie produkują. Mają wyłącznie te pieniądze, które zabiorą MNIE, SPOŁECZEŃSTWU, MOIM DZIECIOM (długi) względnie jakiemuś anonimowemu Niemcowi czy Francuzowi (to boli mniej, ale przecież aby dostać dotacje z UE samorządy i tak muszą mieć środki własne, na które się zadłużą). Zabiorą 100zł a "zainwestują" może z 70, bo przecież ich utrzymanie kosztuje. Jak rozkradną, to zostanie jeszcze mniej. Dlatego zapamiętajcie sobie zakute ryje (to do polityków): nigdy nie zagłosuję na żadnego z tych dobrych wujków (i cioć), którzy obiecują "zbudujmy X, inwestujmy w Y". Nigdy! Zagłosuję wyłącznie na tego, który przyjdzie i powie: "Niczego nie zbuduję i jeszcze zabronię urzędnikom wydawania choćby złotówki pieniędzy podatników na "inwestycje". Od budowania przedszkoli, boisk i dróg są prywatne firmy a nie samorządowa mafia!

Stąd apel: Drodzy czytelnicy. Jeśli zamierzacie głosować na tych co obiecują kiełbasy wyborcze, których jakość przypomina jakość wędlin z hipermarketu (niezły wygląd, zero smaku), lub nie wiecie na kogo głosować: OLEJCIE WYBORY! Albo napiszcie na kartce "NIE GŁOSUJĘ NA ŻADNEGO Z POWYŻSZYCH".

poniedziałek, 15 listopada 2010

Powstaniec kryminalista

Tytuł jest oczywiście przewrotny. Niestety władze w naszym kraju w histerii rozbrajania społeczeństwa idą coraz dalej. Nie tak dawno Grzesio Napieralski próbował wszystkim wmówić, że Polacy nie potrzebują broni, bo przed wszystkimi złymi ludźmi skutecznie ochroni ich państwowa policja. Po czym okazało się, że nawet jemu nie wystarcza już ochrona policji i ... zażądał dodatkowej ochrony z BORu...
Tym razem władze uderzyły ostro. Do domu p. Waldemara Nowakowskiego, uczestnika Powstania Warszawskiego (ps. "Waligóra")  wtargnęła policja a dokładnie to nie byle jacy funkcjonariusze, ale uwaga: policjanci z Wydziału Terroru Kryminalnego i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji, po czym zarekwirowali (czyli ukradli w majestacie prawa)... 171 sztuk zabytkowej broni z czasów Powstania, które p. Waldemar przechowywał w prywatnym muzeum (które udostępniał do zwiedzania m.in. młodzieży szkolnej). Powstaniec nie tylko nie jest w stanie odzyskać swojej kolekcji, ale dostał zarzuty karne.
Zrobienie z wiekowego powstańca kryminalisty i zagrożenia porządku publicznego, ba nieomal terrorysty, z powodu posiadania zabytkowej broni to nie tylko żenujące kuriozum. To pokazuje stosunek obecnej demokratycznie wybranej władzy do niby wolnego społeczeństwa. Komuniści przez 40 lat po wojnie tępili powstańców warszawskich oraz żołnierzy AK, a mimo to nie udało im się odebrać arsenału p. Waldemarowi. Zrobiła to dopiero policja w III RP uznając uzbrojonego obywatela za śmiertelne zagrożenie.
No cóż, może "Waligóra" jest sam sobie winien uznając, że skończyły się czasy partyzantki i ukrywania i w wolnej Polsce będzie mógł z dumą zaprezentować swój arsenał. Jak widać mylił się. Pod wieloma względami obecne władze nie są w ogóle lepsze niż te PRLowskie. Podobnie jak dawniej kiedy spacyfikują już swoich realnych wrogów, okopią się na rządowych pozycjach i zabraknie im celów, to obiektem ataków stają się albo drobni przedsiębiorcy, albo kolekcjonerzy, albo emeryci-kombatanci z AK. Wstyd!

niedziela, 14 listopada 2010

Druga Irlandia?

Irlandia.
Państwo w Europie Zachodniej zajmujące większość terytorium wyspy o tej samej nazwie.
Powierzchnia: 70 273 km2
Ludność: 4,422 mln
Dług: 80 mld euro.

A  przynajmniej tyle Irlandia chciałaby otrzymać pomocy z Unii Europejskiej. Oznacza to, że przeciętny mieszkaniec tej sympatycznej wyspy ma manko w wysokości ok 18 000 euro. Nie wiem jak w Irlandii, ale w Polsce za tą sumę można już kupić niezły samochód... A przecież mówimy tu tylko o kwocie doraźnej pomocy jakiej Irlandia potrzebuje w najbliższych 2 latach a nie o całkowitym długu...

Czy ktoś ma jeszcze wątpliwości, że współczesny system finansowy, to wirtualna fikcja i kolos na glinianych nogach?

środa, 10 listopada 2010

Wojna z kierowcami

Nie ma już żadnych wątpliwości: trwa wojna. Do tej pory można było sądzić, że są to tylko spontaniczne ataki bądź przejaw bezmyślnych działań kiepskich urzędników. Jednak teraz widać wyraźnie - trwa zmasowany atak przeciwko kierowcom samochodów osobowych. Instalacje progów spowalniających na co drugiej ulicy, inwazja fotoradarów, celowe zwężenia dróg, niebezpieczne wysepki wyrastające nagle na czteropasmowych ulicach, niepotrzebna sygnalizacja świetlna, buspasy, czy wręcz ułożone w slalom słupki to już codzienność. Osobiście preferuję słupki slalomowe - zamiast zmusić mnie do zwolnienia przypominają mi jazdę na torze i prowokują do ostrego i agresywnego mijania ich z piskiem opon :) Ale tak naprawdę sytuacja nie jest śmieszna. Jest to bowiem już nie spontaniczna akcja, ale wyrachowana kampania mająca na celu sprawienie, że jazda samochodem stanie się nieopłacalna czasowo, ekonomicznie oraz męcząca psychicznie. W centrach miast mają być likwidowane parkingi (aby jeździło tam mniej samochodów) a w wielu innych miejscach prędkość samochodów ma być zmniejszona nieomal do prędkości pieszego. To zamiast budowy nowych dróg i usprawniania starych...

Kto prowadzi tę wojnę? Z dużym przybliżeniem można powiedzieć, że jest to nowa lewica - neosocjaliści (w jednym z kolejnych wpisów postaram się napisać więcej o tym terminie). Jednak co ciekawe zdążyli już oni opanować w wielu miejscach Urzędy Miast. Dociekliwi mogą poszukać w internecie strategii rozwoju drogowego dla Warszawy, gdzie czarno na białym jest napisane, że jednym z priorytetów jest obniżenie prędkości ruchu drogowego.

Ale właściwie o co im chodzi? Chcą zmniejszyć korki? Mnie korki także denerwują i czasem przejdzie mi przez myśl, że samochodów mogłoby być mniej oraz złość na tych wszystkich leni, którzy odcinek 500m., po fajki do kiosku, muszą pokonać samochodem. Jednak to nie o to chodzi. Korki można wszak zmniejszać usprawniając drogi, poszerzając je, projektując lepsze skrzyżowania, robiąc kładki bądź przejścia podziemne dla pieszych itp. Ostatecznie pewne niewielkie korki mogą być sitem oddzielającym tych, którym przejażdżka samochodem nie jest bardzo potrzebna (i z powodu korków zrezygnują z niej) od tych, którym naprawdę zależy. Nie. To nie o to chodzi. Tak naprawdę chodzi o ideologię. Samochód i jazda nim jest czymś indywidualistycznym. Człowiek w samochodzie jest wolny. Sam nim kieruje, prowadzi go dokąd chce, jest niezależny, może się odciąć szybą od reszty świata, włączyć ulubioną muzykę itp. Ten szczyt egoizmu bulwersuje oczywiście neosocjalistów, którzy najchętniej zabroniliby prywatnej motoryzacji. Ok, nie zabroniliby całkiem, bo sami oczywiście chętnie z niej korzystają. Za to chcą odebrać ją masom, stłoczyć je jak bydło w transporcie publicznym (do którego nic nie mam o ile nikt brzydkimi sztuczkami nie próbuje mnie do niego przymuszać) odebrać indywidualne poczucie odrębności zmieniając w szarą, sterowalną masę. Chodzi więc po raz kolejny o obłędną kolektywistyczną ideologię.

Oto wywiad który znakomicie potwierdza powyższą tezę. Nawet zatytułowany jest znamiennie: "Wojna pieszych z kierowcami". Jednak jest to obłuda. Pieszy nie mają nic do kierowców, chcą spokojnie iść swoim chodnikiem jak najrzadziej mając kontakt z drogą samochodową. Najlepiej przechodząc ponad nią kładką. Jednak dwie agresywne neosocjalistki mają na ten temat własne zdanie.  
  • Na Zachodzie przybywa przywilejów dla komunikacji publicznej, odchodzi się np. od budowania zatoczek na przystankach. Autobus zatrzymuje ruch prywatnych samochodów, które nie mogą go wyminąć, bo po środku jezdni stawia się słupki. Już nie chodzi nawet o to czy ważniejszy jest autobus, czy samochód. Całkowite zatrzymanie ruchu drogowego na 2-3 minuty to kompletny absurd mogący spowodować gigantyczne korki. Czy neosocjaliści zdają sobie sprawę z kosztów jakie ponoszą osoby stojące w korkach? Tego ile więcej benzyny zostanie spalone zatruwając powietrze? Nie, bo ważniejsze jest potępienie kierowcy, o zgrozo, prywatnego samochodu. Można by rzec: co śmie jeszcze robić ten prywatny samochód na państwowej drodze? A może chodzi o to aby samochodem jechało się równie długo jak autobusem?
  • "Im więcej dróg, parkingów i garaży, tym więcej osób jeździ samochodem, korki stają się coraz większe, kursuje coraz mniej autobusów, ubywa pasażerów, rosną ceny biletów. Coraz więcej osób jeździ więc samochodem, budujemy kolejne drogi..." A więc zamiast zostawić decyzję konsumentom, którzy na wolnym rynku sami powinni decydować o tym, czy wolą iść pieszo, jechać rowerem, samochodem, autobusem czy bryczką, neosocjalistki wiedzą lepiej i postulują likwidować parkingi w centrach miast (!), zwężać drogi zamieniając pasy ruchu na buspasy i jak się da obrzydzać ludziom prywatny transport. Bo autobus jest lepszy ideologicznie...
  • "Dziennikarz: Segregować, całkowicie rozdzielać ruch pieszy i kołowy?
    Neosocjalistka.: Nie, należy go godzić. Przejścia podziemne i kładki zdejmują odpowiedzialność z kierowców, którzy w takich miejscach jeżdżą za szybko." Widać wyraźnie, że rozmówczyniom NIE ZALEŻY NA INTERESIE PIESZYCH. Im zależy na realizacji nadrzędnego celu jakim jest utrudnienie ruchu drogowego. Gdyby było inaczej to obiema rękami podpisałyby się przecież za budową kładek czy przejść podziemnych, które są najlepszym rozwiązaniem, bo bezkolizyjnym. I najbezpieczniejszym (potrącenie pieszego nie wchodzi przecież w grę) i najwydajniejszym, bo nie wymagającym zatrzymania ani spowolnienia ruchu drogowego.
  • W samochodzie zachowuję się, jak chcę, jak w domu. To mój salon, ręce precz od niego! Z perspektywy psychologicznej wybór: "samochód czy autobus?" jest też wyborem między sferą prywatną, gdzie robię, co chcę, a publiczną, gdzie muszę się odpowiednio zachować i mogę spotkać bardzo różnych współużytkowników miasta. I tu jest cały ideologiczny pies pogrzebany. Młode spadkobierczynie Marksa wolą mieć do czynienia ze stadem "współużytkowników przestrzeni publicznej" czyli w domyśle masą ludzi sterowanych przez socjologiczne baciki przy pomocy wszechwładnych urzędników, zamiast z wolnymi i świadomymi swojej niezależności jednostkami. Wybierają autobus (niezależnie od tego, że ostra binarna alternatywa między transportem prywatnym i publicznym jest fałszywa) bo chcą w ten sposób odebrać jednostce jej indywidualność i niezależność.
To oczywiście niejedyne takie kwiatki z tego artykułu. Nie będę się jednak już dalej znęcać. Smutne jest, że to nie tylko chora wyobraźnia wąskich grupek o skrajnej ideologii, lecz już wkrótce nasza rzeczywistość. Setki takich nieodpowiedzialnych osóbek pracują bowiem w pocie czoła w Urzędach Miast, aby jeździło nam się coraz gorzej. I wcale się z tym nie kryją. Pomyślcie czasem o tych szkodnikach stojąc w korku.

I na koniec ważne podsumowanie: Drogi buduje się po to, aby jak najsprawniej przedostać się z punktu A do B. Priorytetem ruchu drogowego powinna być szybkość. Celowe obniżanie prędkości ruchu drogowego przez urzędnika winno być traktowane jako sabotaż gospodarczy i karane wieloletnim więzieniem.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Winien i ma

Podobno spora ilość organizacji pozarządowych, charytatywnych i związków zawodowych apeluje o nałożenie specjalnego podatku na banki. Pomijając już fakt, że organizacje te nie powinny mieć nic wspólnego ze stanowieniem polityki podatkowej państw, to fakt, że oczekują one zwiększenia obciążeń podatkowych wobec innych podmiotów może nieco zaskakiwać. Czy chodzi więc o sytuację, w której widzą, że duży i zły (państwo) ma ochotę kogoś kopnąć, więc usłużnie wskazują mu cel, aby przypadkiem nie wybrał ich? A może to zwykła zawiść do kogoś kto ma i komu można zabrać? A może jednak to tylko rozmiłowanie w socjalizmie? (Udział w tym związków zawodowych każe poważnie rozważać tę opcję.). A może tylko chęć uderzenia w twarz nielubianego kolegi, który obecnie ma tak zły PR, że można już to zrobić?

Nie wiadomo czy sygnatariusze listu na pewno przemyśleli w kogo FAKTYCZNIE uderzy podatek? Czy tak bardzo już zapomnieli o mechanizmach rynkowych, że nie czują żadnego związku między kosztami prowadzenia działalności (a wchodzą do nich np. specjalne podatki nałożone przez branżę) a wysokością cen dla konsumentów? Być może nie. Ale też być może za pół roku przeczytamy list wzywający rządy do nałożenia "cen maksymalnych" na produkty bankowe w celu, rzecz jasna, upowszechnienia dostępu biednych warstw społeczeństw do takich przysługujących im "praw człowieka" jak tani kredyt czy darmowe konto internetowe.  Kto wie czy kolejnym krokiem w tym absurdzie nie będzie stopniowa nacjonalizacja światowego systemu bankowego. Tfu, tfu, obym się mylił, ale obawiam się że to raczej przesądzone. Korzyści z opanowania sektora bankowego przez rządy zdają się znacznie przewyższać pewne zmniejszenie strumienia przychodów spowodowane niższą wydajnością banków jako przedsiębiorstw stricte państwowych. Opanowanie systemu bankowego - tego krwiobiegu współczesnej gospodarki - będzie dla rządów zapewne bezcenne. I o to może właśnie chodzić w rozpoczynającej się antybankowej kampanii...

Co prawda wobec powyższych zastrzeżeń, jest to czynność trochę jałowa, ale jednak prześledźmy argumentację sygnatariuszy listu:
  • "Przewodniczący TUC Brendan Barber w wypowiedzi dla mediów zauważył, iż skutkiem drastycznego programu cięć wydatków publicznych w Wielkiej Brytanii w najbliższych czterech latach będzie wzrost liczby bezrobotnych o około pół miliona osób oraz okrojenie świadczeń socjalnych i usług, od których zależni są najubożsi. " Agresywny keynesizm w natarciu. Skoro według autorów listu wzrost podatków zmniejsza bezrobocie, a cięcie wydatków je zwiększa, to proponuję: zwiększmy podatki do 99% i wydajmy wszystko na programy socjalne - zobaczymy ile utworzy się wtedy miejsc pracy. Smutne jest, że coraz więcej osób wierzy w ten ekonomiczny zabobon. Wydaje im się, że to nie przedsiębiorcy tworzą miejsca pracy i to nie ludzie przez nich zatrudniani swoją pracą rozwijają gospodarkę, ale rządy poprzez "inwestowanie" cudzych pieniędzy. Wolna przedsiębiorczość zaczyna się wręcz wydawać kwiatkiem u kożucha w rządowym planowaniu gospodarczym. Co z tego wyniknie? Pożyjemy - zobaczymy.
  • "Podatek Robin Hooda oznaczałby..." Sam fakt oficjalnego nazwania inicjatywy imieniem rabusia kradnącego jednym i rozdającego innym (w najlepszym razie) w sporym stopniu świadczy o intencjach. Pozostawiam to bez dalszego komentarza.
  • "Podatek Robin Hooda oznaczałby, iż największe banki świata wniosłyby wkład w zmniejszenie deficytów finansów publicznych, którym po części są winne (wymagały dekapitalizowania z pieniędzy podatnika - PAP), a tym samym zmniejszyłaby się potrzeba cięć wydatków publicznych na tak dużą skalę, jak obecnie" Banki są bezpośrednio umoczone w kryzys - ok. Ale nie są jego głównym sprawcą. Są nim rządy i banki centralne. Stworzenie ram prawnych umożliwiających wydawanie na kredyty środków, których się de facto nie ma (systemy rezerwy cząstkowej, różne sztuczki w rodzaju quantitive easing itp.), sztuczne obniżenie stóp procentowych niemal do zera i częste manipulowanie nimi oraz przede wszystkim usunięcie ryzyka prowadzenia działalności bankowej właśnie poprzez ratowanie bankrutów spowodowały powstanie atmosfery sprzyjającej przekrętom i podejmowaniu szalonego i nieuzasadnionego ryzyka. To tak jakby wyłączyć wszystkie światła w dzielnicy, zabronić ludziom zamykać drzwi i wypuścić z lokalnego więzienia wszystkich złodziejaszków a potem dziwić się, że wzrosła przestępczość. To jasne, że to kryminaliści bezpośrednio dokonają serii kradzieży, ale kto jest prawdziwym sprawcą plagi? Hipokryzją jest także uzasadnianie odbierania bankom funduszy pod argumentem, że zostały dokapitalizowane z pieniędzy podatnika. TO TRZEBA BYŁO ICH NIE RATOWAĆ ZA PUBLICZNE PIENIĄDZE i nie byłoby tego problemu. Pozwolić bankrutom upaść i dać rynkowi oczyścić się z chwastów. Koniec i kropka. Nawet jeśli któryś bankier nawoływał o subwencje,to trzeba było go zignorować. W dodatku jeśli nie pozwala się bankrutowi upaść, to chyba nie można się spodziewać, że ten następnym razem zachowa się bardziej racjonalnie? A dlaczego miałby skoro nie grozi mu bankructwo? Hulaj dusza, piekła nie ma...
Rzecz jasna nałożenie niewielkiego podatku na międzypaństwowe operacje finansowe nie spowoduje katastrofy. Gdyby można było ją nałożyć ZAMIAST nakładania danin na populację byłoby ok. Gdyby było pewne, że banki nie przerzucą podwyżki podatków na klientów - także byłoby ok. Gdyby wiązałoby się to z ogólną sanacją finansów państw rozwiniętych i zmniejszeniem ich deficytów - byłoby ok. Tak się jednak nie stanie. Nowy podatek niewiele zmieni, wpłynie na podrożenie usług bankowych, nie zmniejszy ryzyka wystąpienia kolejnego kryzysu i będzie zapewne pierwszym krokiem na drodze do nacjonalizacji sektora bankowego, której jak sądzę doświadczymy za ok 5-10 lat.

Dlatego każdy rozsądny człowiek przewidując rozwój wydarzeń powinien już teraz zabezpieczyć się odcinając przynajmniej część swojego majątku od systemu bankowego poprzez inwestowanie w metale szlachetne.

poniedziałek, 1 listopada 2010

Czym szpital różni się od sklepu z gwoździami?

Lewicowy poseł na sejm, b. minister zdrowia, p. Marek Balicki udzielił długiego wywiadu nt służby zdrowia. Nie ma raczej sensu, żebyście Drodzy Czytelnicy nudzili się czytając całość tego nieciekawego tekstu, dlatego od razu zacytuję najbardziej charakterystyczny fragment wypowiedzi p. Balickiego, w którym krytykuje on jakąkolwiek prywatyzację służby zdrowia:

"Ale jakość zarządzania wcale nie zależy od tego, czy mamy do czynienia z publicznym ZOZ czy spółką kapitałową! Mnóstwo spółek bankrutuje, wystarczy przeczytać pierwszą z brzegu gazetę z działem gospodarczym."
Pan Balicki jak większość socjalistów nie rozumie w ogóle głównej zalety systemu z którym walczy (tj. kapitalizmu). To właśnie o to chodzi by bankrutowały! Serio. Chodzi o to żeby ZŁE firmy bankrutowały i ustępowały miejsca dobrym. A o tym które są złe a które dobre ma decydować WYŁĄCZNIE konsument, czyli każdy z nas. A szpital czy przychodnia są po prostu firmą świadczącą usługi społeczeństwu.

Wytłumaczę to może na przykładzie piekarni (bardzo ważna sprawa, bez chleba umieramy w końcu z głodu). W mieście jest 5 piekarni, z czego 2 pieką świetny chleb, 1 piecze przeciętny ale tani a 2 nie dość że paskudny to jeszcze dość drogi. W kapitalizmie w dwóch ostatnich miejscach nikt nie będzie kupować i piekarnie te zbankrutują. Pozostałe na początku poczują ulgę - mniejsza podaż to i mniejsza konkurencja. Ale, ale... Zapotrzebowanie społeczeństwa na chleb nie spadło. Na rynku szybko pojawią się nowi gracze, którzy z czysto egoistycznej chciwości otworzą 3 nowe piekarnie starając się BY BYŁY JESZCZE LEPSZE NIŻ TE NA RYNKU. Po to aby zdobyć klientów. Zbankrutują jeśli to im się nie uda, muszą więc być w czymś lepsze, w cenie albo jakości produktów. Jeśli im się nie uda, to za pewien czas pojawią się nowe piekarnie.Chleb będzie coraz tańszy i coraz lepszy. Tak działa wolny rynek.
A tymczasem w socjalizmie... Chleb jest za darmo, a piekarnie za każdy wydanych klientowi bochenek dostają pieniądze z Narodowego Funduszu Piekarniczego. Więc hulaj dusza, piekła nie ma - każda piekarnia może produkować teraz jaki tam chce chleb i nic jej się nie stanie. Dodatkowo z powodu limitów na sprzedaż chleba kupujący muszą czasem kupować w najgorszych piekarniach ponieważ te lepsze szybko wyczerpują narzucony limit. Do tego w cięższym przypadku socjalizmu dojdzie rejonizacja i przejęcie majątku piekarni na rzecz państwa. Ale to nie jest istotne i konieczne. Istotne jest, że ŻADNEJ PIEKARNI NIE GROZI BANKRUCTWO. Dzięki czemu mogą one do woli piec zakalce i oferować je drogo. Oczywiście socjalizm zawsze bohatersko walczy z problemami, które stworzył. Jednym z typowych rozwiązań będzie stworzenie skomplikowanej sieci urzędów kontrolujących jakość chleba w piekarniach. Rzecz jasna ten bardzo drogi system (urzędnicy kosztują) szybko stanie się niewydolny i skorumpowany. Niewydolny, bo nikt w tym systemie nie ryzykuje SWOIMI pieniędzmi, a wyłącznie cudzymi. Skorumpowany - chyba nie muszę tłumaczyć. Dodatkowo piekarnie zaczną produkować coraz mniej i mniej. Bez ekonomicznego bodźca zachęcającego do produkcji większej ilości chleba zaczną wyłącznie kombinować jak wyłudzić jak najwięcej kasy z systemu.

Dlaczego nie godzimy się na taki układ przy produkcji chleba, którego jeśli zabraknie to umrzemy z głodu, a godzimy się na taki chory układ w innej ważnej dziedzinie naszego życia to tego ja już nie rozumiem.

PS. Samo istnienie Ministerstwa Zdrowia jest dobrym testem, czy w branży tej mamy socjalizm czy nie. Ministerstwo Chleba wszak nie istnieje...

piątek, 29 października 2010

Wizyta, czy wizytacja

Narodzenie potomka to niezwykły dzień dla każdej rodziny. Świat zmienia się wówczas nieubłaganie. Zmienia na lepsze. Od tej chwili jest już nie tylko własne ja i osobisty interes, ale coś więcej. Troska o los nowej istoty, którą Bóg czy też natura, czy inna siła raczyły skierować na ten świat. Przeżywszy tę chwilę w gronie rodziny zastanawiam się jaki los będzie pisany mojemu synowi. Czy świat, na którym będzie żyć będzie lepszy niż obecny, czy gorszy? Z jakimi problemami będzie się zmagać? Kim zostanie?

Jedno jest pewne. Zostanie włączony w bezduszne tryby biurokratycznej machiny, która już cieszy się że oto pojawił się nowy przyszły podatnik i wzrośnie od tego PKB. Tylko w takich terminach myśli się teraz o ludziach. Już od pierwszych dni życia bezbronnego małego człowieka, jest on przedmiotem nieproszonej troski nadpobudliwego państwa i jego organów. Rejestracja w Urzędzie Miasta okazała się co prawda nad podziw szybka, a przemeldowanie z miejscowości urodzenia do miejscowości zamieszkania urzędy załatwią same (a czy czasem pewna partia na 'P' nie obiecywała likwidacji meldunków?) i niezbędna będzie jeszcze tylko jedna wizyta po odbiór PESELu (czyli znaku identyfikacyjnego świadczącego o przynależności niewolnika do jego właściciela) jednak to nie wszystko. Wizytę w MOPS, czy MOPR czy jak tam to dziadostwo się nazywa oraz w NFZ na razie muszę odłożyć do czasu otrzymania PESELU. Rejestracja w lokalnej przychodni i następnie u położnej rejonowej (i rejestracja tzw. wizyty środowiskowej tejże położnej) były niezbędne od razu.

Położna środowiskowa okazała się nie taka straszna jakby mogła być :). W dobie legislacji prawnych nadających jej status urzędnika państwowego i spore uprawnienia oraz de facto nacjonalizacji dzieci przez niedawno uchwaloną ustawę antyrodzinną, wizyta takiej położnej musi nieco niepokoić. Czy wizyta to, czy wizytacja? Położna niespodziewanie na dzień przed umówionym terminem zadzwoniła, że termin jej nie pasuje i przyjdzie za godzinę. Przypadek czy zamierzona chęć zrobienia nalotu? Jeśli właśnie byłbym w trakcie libacji alkoholowej ciężko byłoby zrobić tak szybko porządek :) Na szczęście położna okazała się prostą i nieszkodliwą kobietą z okolicy. Co prawda sporo jej uwag miało mały sens, a szczególności cała wizyta była praktycznie niepotrzebna, bo dzień wcześniej zamówiliśmy sobie prywatną wizytę znajomej położnej, którą wypytaliśmy o wszystko co trzeba, jednak poszło to w miarę sprawnie i bezboleśnie. Nie taki diabeł straszny... ale mimo wszystko polecam rozwagę w rozmowach z takimi osobami...

W tym momencie naszła mnie refleksja. Sytuacja, w której obcy ludzie wynajęci przez rząd sądzą, że  lepiej wychowają dziecko niż kochający je rodzice i muszą śledzić sposób w jaki opiekują się oni swoim dzieckiem dowodzi tylko jednego: ta cywilizacja umiera. Powoli, ale jednak. Stacza się. Jest jasne, że zwyrodnialców katujących małe dzieci powinien czekać jeden los - wiadomo jaki. Ale czy do tego potrzebne jest prawo zezwalające na odbiór dzieci przez rząd pod byle pretekstem i tworzenie nowego specjalnego aparatu ścigania? Nie sądzę.

Na razie nie zastanawiam się nad tym jakie kolejne przeprawy biurokratyczne czekają tego młodego człowieka i dlaczego rząd zmusza mnie do posłania go już w wieku 6 lat do szkoły, ani czego tam będą uczyć. Przyjdzie na to czas, teraz trzeba zmienić pieluchę :-)

niedziela, 17 października 2010

Kogo dziś okraść?

Do szeregu świetnych pomysłów, które rząd zrealizuje, gdy nasz dług przekroczy 55% PKB, minister Fedak zapowiedziała zamrożenie przekazywania składek emerytalnych z OFE do ZUS. W związku z tym gdybym mógł działać jak rząd (a mówi się, że prawo jest równe dla wszystkich) powinienem wydać oświadczenie tej treści:
"Jeżeli moje całkowite zadłużenie przekroczy 55% moich miesięcznych zarobków, idę okraść sąsiada."

Ok, nie okradłbym sąsiada, bo lubię moich sąsiadów, zacząłbym raczej od lokalnego pałacyku ZUSu (Na marginesie: znacie jakieś SKROMNE siedziby ZUSu? Ja nie znam.) albo nawet US. Jednak stosując metody rządu zdecydowanie powinienem kogoś okraść zamiast zmniejszać swoje wydatki. W ostateczności, w najlepszym razie powinienem zażądać podwyżki u pracodawcy szantażując go użyciem siły (tzn. policji nie mam pod swoją komendą niestety)...

PS. Niech rząd, ZUS i inni złodzieje śpią spokojnie. Szansa na to, że mój dług urośnie do 55% moich przychodów jest bliska zeru. W przeciwieństwie do rządu nie jadę bowiem na kredytach, ale mam wręcz oszczędności. Uff... odetchnął mój pracodawca...

sobota, 16 października 2010

Ludzie kultury i ludzie sztuki

"Wszyscy artyści to prostytutki
W oparach lepszych fajek, w oparach wódki
A jedne są lepsze, a drugie są gorsze
A gorsze są tańsze, a lepsze są droższe
Wszyscy artyści to prostytutki
W oparach lepszych fajek, w oparach wódki
A jedni są lepsi, a drudzy są gorsi
A gorsi są tańsi, a lepsi są drożsi"
Kazik Staszewski - Artyści

Kot Który Pali stara się jak może zdobyć poparcie mediów i tzw. świata kultury. Jednym z pomysłów jest żądanie zwiększenia pieniędzy (podatnika rzecz jasna) wydawanych na tzw. kulturę. Według Kota Który Pali - powinno to być 1% PKB. Artyści rzecz jasna chętnie to podchwycą i z ust spiją czułe słówka Kota Który Pali, wszak nie tak dawno sami domagali się "WIĘCEJ KASY!" Po co zniżać się do zaspokajania ludzkich potrzeb, czy szukania mecenasów? Dzięki dotacjom z rządu mieliby zapewniony stały dopływ gotóweczki, za którą na odwal się czasem wyprodukują trochę chały. Grunt żeby ją barwnie opisać i uzasadnić czemu stanowi ona "krzewienie kultury w społeczeństwie". Ciemny naród przecież nie wie co dla niego dobre, więc jaśnie oświeceni artyści wspierani przez Kota Który Pali chętnie wskażą im drogę i skapną trochę swojej wielkości na złaknione Wielkiej Kultury serca profanów. A przy okazji ile nowych etatów urzędniczych się otworzy i będzie je można za łapówki ponadawać krewnym i znajomym królika? Ile pieniędzy się po cichu zmalwersuje? A ile zwyczajnie zmarnuje...

A pierwszym, który Kotu Który Pali w tym zawtóruje będzie zapewne Kazimierz Kutz (d. Kuc), nowa łasica i pieszczoch Kota Który Pali. Górny Śląsk dawno nie miał tak złego ambasadora niż ten starszy pan, który chciałby zrobić z niego wielki skansen i zatrzymać w rozwoju (nie burzmy najgorszych nawet ruder, bo to zabytki robotnicze, nie idźmy w kierunku nowoczesnego przemysłu - telekomunikacji czy informatyki, bo sercem Śląska są kopalnie i przemysł ciężki itp. itd.). Czy to samo zrobi z polską kulturą za nieswoje pieniądze? Ten niebezpieczny tandem z pewnością ukradnie podatnikom jeszcze niejedną złotówkę na realizacje swoich pseudocelów. Ale Kot Który Pali wie co robi. Bez mediów nie da się w Polsce nie tylko wygrać wyborów, ba - nie da się wejść sejmu, bez mediów we współczesnej demokracji po prostu nie istniejesz...

sobota, 9 października 2010

Donald i dopalacze

Wszyscy piszą o dopalaczach, więc chyba też trzeba. Ale co tu napisać oryginalnego, gdy wszystko już napisano? Może po prostu wrzucę kilka cytatów naszego Wielkiego Przywódcy. Głównie o dopalaczach, ale nie tylko.
  1. "Tak jak w innych stanach nadzwyczajnych, także i w tej sprawie dojdzie do konfliktu pomiędzy różnymi wartościami, które gwarantuje konstytucja i zwykłe poczucie uczciwości, ale tak jak w przypadku wojny, powodzi, innych klęsk żywiołowych, jako państwo decydujemy się na zasady, reguły postępowania i przepisy, które są w konflikcie z innymi zasadami lub wartościami, jakie chcemy chronić" 
  2. "Walka z dopalaczami, to stan najwyższej konieczności" 
  3. "Dotychczasowa rutyna prawna, cała tradycja prawa wydaje się być bezradna naprzeciw przygotowanej organizacji, ludziom, pieniądzom, prawnikom, którzy ścigają się z przepisami prawa, nie dając realnie szansy państwu i służbom państwowym na doganianie tych "wynalazków", które de facto są trucizną zagrażającą życiu i zdrowiu dzieci i młodych ludzi, bo to jest główny segment tego rynku... czas podjąć wyzwanie i tę rutynę złamać"
  4. „Walka z dopalaczami to walka o zdrowie obywateli Unii Europejskiej. Polska łączy się z innymi narodami Europy w sprzeciwie wobec nim.”
  5. "Konieczność podjęcia niezwłocznych działań mających na celu kompleksowe rozwiązanie tego problemu, celem zminimalizowania wielkiego zagrożenia dla zdrowia obywateli Unii Europejskiej, jakie stanowią dopalacze".
  6. "grubo ponad tysiąc dobrze zorganizowanych, legalnych punktów sprzedaży dopalaczy"
  7. [zjawisko handlu dopalaczami] "zaczęło rozrastać się niczym złośliwy nowotwór" 
  8. "Na handel tymi "wynalazkami" może zdobyć się tylko człowiek tkwiący w zgniliźnie rynsztoku, człowiek o moralności alfonsa."
  9. "Nie będzie litości dla tych, którzy życie młodych obiecujących ludzi chcą zamienić w piekło uzależnienia."
  10. "Sprzedaż dopalaczy, w wielu wypadkach nie ma nic wspólnego z autentycznym życiem naszej młodzieży w mieście i na wsi, z jej pracą i zainteresowaniami, jej kłopotami i marzeniami."
  11. "Nie damy tym ludziom oddechu. Osiągniemy sukces"
  12. "Będzie wielki krzyk, że to co robimy, jest poza prawem. Ale tak jak na wojnie, będziemy działać nawet ocierając się o działanie na granicy prawa"
  13. "Zniszczymy wszystkich handlarzy dopalaczami bez skrupułów. Możecie jeszcze krzyczeć, że dzieje się im krzywda, że PO rządzi Polską, lecz to nie zawróci nas z drogi. 

Ok. dokonałem manipulacji, przyznaję. Pomiędzy cytaty naszego współczesnego przywódcy tak dzielnie zapowiadającego łamanie prawa w imię "dobra społecznego" wkleiłem cytaty tow. Władysława Gomułki ps. "Wiesław". Zamieniłem jedynie niektóre słowa na "dopalacze" kilka zwrotów unowocześniłem i usunąłem kilka pojedynczych słów mających jednoznaczny kontekst historyczny, które zdradziłyby kto je wypowiedział (a nie zmieniały charakteru cytatów).

A teraz mały quiz... Czy potraficie rozpoznać, które cytaty pochodzą z którego wodza? Ja zapisałem sobie odpowiedzi na kartce, bo po chwili sam zacząłem mieć wątpliwości...

czwartek, 7 października 2010

Internet za 16tys. zł.

Dzięki naszym niestrudzonym dziennikarzom Prokopowi i Wellman dowiedzieliśmy się jak to dobrze, że mamy fundusze unijne Pewnie że dobrze - gdy frajer płaci, to się bierze, ale czy dziennikarze zdają sobie sprawę z tego jaki jest ukryty koszt? Zapewne nawet o tym nie myślą przeliczając zarobione pieniądze (też unijne). A tymczasem aby sfinansować projekt dofinansowany przez Unię samorządy muszą zadłużać się na wiele milionów złotych (wymagane własne źródło części finansowania). Kiedyś też, gdy do Unii wejdzie więcej biednych państw, Polska stanie się płatnikiem netto i już to nie Niemcy czy Francuzi będą sponsorować wygłupy Prokopów i Wellmanów, ale my wszyscy.

A tymczasem projekty unijne to zwykle bizantyjska biurokracja i marnotrawstwo. Połowa pieniędzy idzie na zmarnowanie w różnych projektach, studiach wykonalności, analizach środowiskowych, raportach, wielokrotnych kontrolach czy pustej dokumentacji. Połowa pozostałej połowy idzie na usługi i produkty, które mogłyby być o połowę tańsze zakupione na wolnym rynku. Że są kupowane na wolnym rynku powiecie? Nic z tych rzeczy. Firmy biorące udział w przetargach na projekty unijne doskonale wiedzą, że decydenci rozdają NIE SWOJE pieniądze więc nie będą o nie walczyć. Można spokojnie podnieść wielokrotnie cenę i nic się nie stanie. Projekt przecież i tak musi ruszyć, inaczej dziennikarze zawyją z wściekłością, że nie wykorzystujemy środków unijnych, które dostajemy. Mówiąc krótko - jeśli jakaś budowa ma według planów kosztować milion ojro, to będzie i basta - kosztorys się odpowiednio dopasuje. Zupełnie jak w PRLu tylko wykonawcami są prywatne firmy (nie zawsze). Połowa tych projektów i tak jest niepotrzebna a z pozostałej części połowa korzystających osób ich nie potrzebuje. Coś o tym wiem, bo sam z żoną mamy skończone po studiach podyplomowych za unijne pieniądze. Jak dawali to trzeba było być frajerem żeby nie wziąć. Pójść, pogadać z ludźmi, coś tam posłuchać i najeść się na darmowym obiedzie. A że sens mały? Za te 600zł nie kupiłbym pewnie 20 obiadów w restauracji :-) Choć za 3-4 tys. na pewno bym nie skorzystał z tej "oferty edukacyjnej".

Większość projektów unijnych brzmi pięknie i ma wspaniałe uzasadnienie. Ciężko czasem się do czegoś przyczepić, bo jak tu powiedzieć ludziom, że z kanalizacją na budowę której czekali 30 lat jest coś nie tak? Jak tu się czepiać, że droga zbudowana za 10mln zł. z czego samorząd zadłużył się na 5mln, mogła być zbudowana przez chińczyków za 4mln? Ktoś powie: a może Chińczyk wziąłby jednak więcej? A może zbudował gorszą drogę? Czasem jednak absurd jest tak oczywisty, że nie można go ukryć. Jak donoszą źródła za 25mln zł. 1.5tys. lubuskich rodzin dostanie internet. Pewnie opanował mnie jakiś chorobliwy cynizm, bo nie mogę nijak podzielić optymizmu dziennikarzy, którzy widzą w tym rozwój i same plusy. Przecież to wychodzi ponad 16tys. zł. za podłączenie jednej rodziny!!! Podczas gdy przeciętny komputer można kupić za 2000zł a firmy organizujące sieci osiedlowe za przyłączenie biorą po kilkaset zł plus kilkadziesiąt zł. miesięcznie abonamentu. Być może da się osiągnąć taki koszt ciągnąc po 20km światłowodu do jednej rodziny, ale wystarczy być średnio rozgarniętym żeby zorientować się, że tak wcale nie trzeba - bezprzewodowy dostęp do internetu jest oferowany przez firmy telekomunikacyjne za kilkadziesiąt zł. miesięcznie bez kosztów stałych (tj. modem za złotówkę). Można by wykupić tym osobom taki abonament z góry na 5 lat co + komputer kosztowałoby jakieś 5 tys. zł a przecież to są ceny dla detalicznych konsumentów, samorząd mógł na pewno znaleźć tańszą ofertę... Ale przecież urzędnik nie wydaje swoich pieniędzy, więc wszystko mu jedno ile to kosztuje. Że taki internet byłby wolniejszy od światłowodu? Gdybym należał do ubogiej rodziny i dostawał internet za darmo, to cieszyłbym się i z modemu 56K (a przy tym w artykule nigdzie nie ma napisane, że to będzie światłowód, urzędasy są gotowe faktycznie wydać 16tys. zł. na jakieś powolne połączenie o prędkości modemu).

W dodatku urzędnicy od razu obwarowali "dar" odpowiednio skrojonymi obostrzeniami. Żeby rodziny sobie nie myślały za wiele i nie sądziły, że naprawdę dostają coś na własność. Dostaną więc tylko prosty terminal (aby nie sprzedały komputera na lewo) i będzie z niego można tylko łączyć się z internetem pod kontrolą centralnego serwera, który zablokuje nielegalne strony (a swoją drogą ciekawe co uznają za nielegalne, podejrzanie pachnie to cenzurą internetu wpychaną znów tylnymi drzwiami, kto wie czy to nie swoisty eksperyment).Więc całość będzie pewnie obsługiwać 5 inżynierów, 10 księgowych i 15 biurokratów. A to nie prościej było dać tym rodzinom po dychu tygodniowo na wykorzystanie w lokalnej kafejce internetowej? Efekt ten sam a za 0.5mln można by tak ciągnąć 10 lat... Co gorsza rodziny te uzależnia się coraz bardziej od rządowej pomocy, uczy je bierności i wyciągania ręki po cudze. A nie promuje się oszczędności i pracowitości. Kiedyś mówiło się: grosz do grosza, a będzie kokosza, a teraz: milion do miliona, dotacja z Unii zapewniona.

Wielkie Budowy Socjalizmu mają swoje prawa. Muszą być wielkie, doniosłe i nieść postęp. Muszą być kontrolowane przez rzesze urzędników i kosztować krocie. Inaczej nie będą wielkie. A siedzący gdzieś  w Europie Schmidt czy Johnes zastanawia się tymczasem czemu znów musiał zapłacić wyższy rachunek i skąd wziąć pieniądze na opłacenie internetu dzieciom. Że co nas to obchodzi? Spokojnie, już za kilka lat tak będzie dumał Kowalski...

środa, 6 października 2010

Jak zrobić rewolucję?

Oczywiście chodzi o rewolucję wolnorynkową. Sposób jest banalny, a przyszedł mi do głowy gdy słyszałem jak po raz kolejny moja lepsza połówka robiąc przelewy podatków i składek denerwuje się, że "bardzo ją boli widząc ile pieniędzy oddajemy co miesiąc państwu". Kobiety instynktownie rozumieją takie rzeczy, bo bez dokładnego liczenia od razu wyobrażają sobie ile za te pieniądze mogłyby kupić. Muszą jednak zrobić ten przelew...

Dlatego sposób na wywołanie rewolucji jest bardzo prosty i wymaga dwóch niewielkich ustaw, o wcale nie wywrotowej treści:
  • Wypłata pensji wszystkim pracownikom zatrudnionym na umowę o pracę powinna być wykonywana wraz ze wszystkimi podatkami i składkami (łącznie z tzw. częścią składek płaconych przez pracodawcę, co jest de facto fikcją mającą na celu zaniżenie kwot płac brutto), którzy co miesiąc sami musieliby wykonać przelew należnych danin na konto Urzędu Skarbowego i ZUS.
  • Obowiązkowa prezentacja wszystkich cen w sklepach w podwójnej formie: z podatkami i bez, a więc po odjęciu VATu i akcyzy.
W pierwszym miesiącu po tych drobnych korektach prawa po kraju przeszłaby fala cichego i zduszonego zdziwienia - takie zaskoczone "ooooo". W drugim miesiącu po Polsce przeszedłby już wcale nie zduszony pomruk "ja p... murwa kać...". W trzecim na ulicach zapłonęły by opony a rozszalały tłum zburzył i spalił budynek sejmu, rządu, ministerstwa finansów, ZUSu i może jeszcze parę lokalnych Urzędów Skarbowych...

No to co? Może jakiś obywatelski projekcik? :-D Ile to trzeba było tych podpisów...

wtorek, 5 października 2010

Podstawy libertarianizmu

Dla niektórych ten post będzie banalny i nudny bo już to czytali wiele razy. Dla innych, którzy trafili tu przypadkiem może być intrygujący i inspirujący. Myślę, że powinienem był napisać go jako jeden z pierwszych, ale cóż - lepiej późno niż wcale. Czas napisać notkę o libertarianizmie. Będzie to tytułem pewnego uporządkowania tego bloga i możliwości przyszłego odwoływania się do tego wpisu.

Libertarianizm jest zwany inaczej klasycznym liberalizmem dla odróżnienia od wielu nurtów określanych współcześnie jako liberalne, a które odeszły daleko od dawniejszego rozumienia terminu liberalny. Inne określenia to tradycyjny liberalizm, filozofia wolności, czasem określa się go mianem konserwatywnego liberalizmu (nie do końca precyzyjnie wg mnie, ale blisko). Libertarianizm może oznaczać pewną postawę, czy filozofię życiową oznaczającą chęć życia wolnego i odpowiedzialnego. Można jednak rozpatrywać go także jako system polityczno-ekonomiczny, którego skrajny nurt objawia się w postaci anarchokapitalizmu (postulującego likwidację rządów i zastąpienie ich dobrowolnymi mechanizmami wolnorynkowymi), a łagodniejszy w postaci minarchizmu (poglądu głoszącego konieczność pozostawienia minimalnego rządu, realizującego usługi tzw. państwa nocnego stróża). Libertarianie mogą także dzielić się na zwolenników rewolucyjnego wprowadzenia swoich postulatów lub ewolucyjnego. Ci drudzy dla przykładu widząc brak szans na likwidację podatku dochodowego będą postulować przynajmniej jego obniżenie. Ci pierwsi mogą uznać to za zdradę ideałów. Sporami tymi nie będę się tutaj zajmować. Istotne jest to, że jest to filozofia indywidualistyczna i wolnorynkowa, o 180 stopni odwrotna do filozofii socjalistycznej (w skrajnej postaci komunistycznej) głoszącej podporządkowanie się jednostki grupie oraz redystrybucję bądź uwspólnienie dóbr materialnych.

Czym jest libertarianizm? Doskonała prezentacja w języku polskim pt "Filozofia wolnośc" dostępna jest na YouTube i polecam obejrzenie jej każdemu, kto styka się z tym terminem po raz pierwszy, ma w związku z nim wątpliwości bądź obawy. To tylko 9 minut, zapraszam wszystkich, którzy tego filmu jeszcze nie znają.

A oto krótkie podsumowanie cech libertarianizmu:
  • Najważniejszym podmiotem i najdoskonalszą istotą na Ziemi jest człowiek. Każdy z nas. Jego indywidualność, przymioty ciała i ducha. Nie wolno poświęcać wolności jednostki w imię praw grupy. Każda grupa w pierwszej kolejności składa się z jednostek i wszelkie interakcje wewnątrz grupy powinny być dobrowolne.
  • Człowiek jest właścicielem swojego życia, ciała oraz owoców swojej pracy czyli swojej własności. Kto narusza życie ludzkie jest mordercą, kto zniewala człowieka wbrew jego woli uprawia niewolnictwo. Kto przywłaszcza sobie owoce pracy człowieka jest złodziejem. To podstawowe przestępstwa i nie ma różnicy czy dokonuje ich jednostka, jednostka w imieniu innej jednostki, grupa, jednostka w imieniu grupy, jak również od tego jak nazwie się grupa: rządem, kościołem, partią, społeczeństwem itp.
  • Libertarianizm potępia agresję, ale to nie pacyfizm! Każdy człowiek ma prawo do obrony swojego życia, ciała oraz własności i zabicia napastnika w ich obronie.
  • Każdy człowiek ma prawo do swobodnego wyrażania poglądów oraz wiary w dowolną religię. Tym samym libertarianizm nie stoi w sprzeczności z żadną religią, ale nie usprawiedliwia przestępstw popełnianych w imię religii: morderstwa, zniewolenia ani kradzieży.
  • Każdy człowiek może przenieść część swoich uprawnień na innego człowieka lub grupę. Może także należeć do dowolnej grupy, ale grupa nie ma prawa narzucać nikomu takiej przynależności ani uzurpować sobie uprawnień, których jednostka jej nie nadała.
  • Wszystkie interakcje między jednostkami powinny mieć charakter swobodnej wymiany handlowej. Użycie agresji w celu uzyskania przewagi nad inną osobą lub skłonienia jej do czegoś jest niedopuszczalne.
  • Libertarianizm promuje wolność ale i odpowiedzialność. To nie libertynizm! Każdy bierze odpowiedzialność za swoje czyny.
Jest to więc system prowolnościowy, stawiający dobro jednostki ponad dobrem grupy, wolny rynek ponad interwencjonizm, oddolną samoorganizację nad scentralizowane rządy, różnorodność ponad unifikację oraz promujący wolną konkurencję między jednostkami.

Rzecz jasna jest to ideał, który może nigdy nie będzie realizowalny w 100%. Nawet państwo-minimum postulowane przez minarchistów jest już pewnym kompromisem. Warto jednak pamiętać, że obecnie świat porusza się w kierunku systematycznego zmniejszania wolności. Dlatego sądzę, że należy nacisnąć hamulec i wrzucić przeciwny bieg oraz rozpocząć raczej dążenie do większej wolności. Im więcej w tym względzie uda się uzyskać - tym lepiej.
A jeśli ktoś nie wierzy, że taki wolny świat mógłby działać i sądzi, że nastałaby dzika anarchia w której ludzie mordowali by się całymi milionami, to niech poczyta sobie klasyków, np. Rothbarda. A ja z kolei nie wierzę w świat w którym wszyscy są równi i wszystkie dobra materialne są wspólne. Osobiście nie jestem bezkrytycznym zwolennikiem skrajnej wersji libertarianizmu. Dzisiejsze odwykłe od wolności i odpowiedzialności społeczeństwo nie dałoby sobie z nią rady na pewno, a przynajmniej nie bez długiego okresu dostosowawczego. Jestem raczej za wieloma krokami - dużymi, ale przemyślanymi. Na przykład nie od razu likwidacją wszystkich podatków, ale jednak co najmniej za likwidacją dochodowego :) Nie za legalizacją od razu wszystkich narkotyków ale za legalizacją tzw. miękkich narkotyków. Nie jest to żadna hipokryzja, tylko realizm. Najpierw pierwszy krok, a po nim, gdy pierwszy sprawdzi się - kolejne. Być może możliwy jest też jakiś trwały kompromis po środku, jednak obecnie świat znajduje się zbyt daleko po jednej ze stron aby stan taki można było uważać go za "po środku". Potrzebne są zmiany. Przykładów tego widać wiele wokół nas - wystarczy włączyć wiadomości w telewizorze :)

Pozdrawiam wszystkich, którzy potrafią i chcą myśleć niezależnie i nie dadzą sobie wmówić fałszu.

niedziela, 3 października 2010

Jak wygrałem z Urzędem Statystycznym

Złodziejstwo rządu nie ma granic. Okradają nas na duże kwoty, jak i na małe. W szczególności złodziejstwo to przybiera czasem formę rozpasanej biurokracji trwoniącej kompletnie bez sensu nasze pieniądze i jeszcze na dodatek kradnącej nasz czas. Na szczęście czasem da się z nim wygrać dzięki lenistwu i głupocie urzędników. No może nie od razu z Urzędem skarbowym czy ZUSem, bo to instytucje zaprawione w walce :) i tu nie byłby aż tak odważny, żeby bawić się w manewry jakie opisałem niżej, a na pewno nie dla takich drobnych kwot. Urząd statystyczny okazał się jednak nie być zbyt straszny, a zwycięstwo choć małe, to cieszy.

Urząd Statystyczny to drobna pasożytnicza instytucja jakich wiele w rządowej konstelacji. Nikt nie wie tak naprawdę po co on komu. Pewnie chodzi o wygenerowanie paru dodatkowych ciepłych posadek dla krewnych i znajomych królika. Oczywiście za pieniądze podatników. Jednak pół biedy gdyby chodziło tylko o marnowanie podatków. Instytucja ta jednak zmusza właścicieli firm do darmowej pracy na swoją rzecz. Dowiedziałem się o tym przypadkiem - kilka lat temu gdy znajdowałem się na tzw. samozatrudnieniu dostałem z lokalnego Urzędu Statystycznego ankietę z poleceniem wypełnienia i odesłania. Do tego oczywiście typowe pogróżki w stylu "Zgodnie z ustawą blabla osobie uchylającej się od obowiązku statystycznego grozi grzywna blabla". Nic nadzwyczajnego - rząd jak zwykle domaga się od nas czegoś przy pomocy pogróżek. Jest to wyjątkowo bezczelne, bo zmusza mnie do poświęcenia czasu i pieniędzy (przesyłka pocztowa) po to, aby urzędnicy mogli dostać za darmo dane, za które normalnie musieli by zapłacić na wolnym rynku (gdzie za wypełnienie ankiety płaci się zwykle od kilkudziesięciu groszy do
kilkunastu złotych). Łatwiej jest jednak zdobyć je używając siły.

Zasięgnąłem opinii w biurze rachunkowym. Okazało się, że faktycznie jest taka ustawa. Pozwala ona Urzędowi Statystycznemu na losowanie przedsiębiorców i zmuszanie wylosowanych do wypełniania i odsyłania ankiet. Nie ważne, że nikogo nie zatrudniam i że mam minimalne dochody - miałem pecha i od teraz co miesiąc już zawsze będę musiał wysyłać informacje np. o tym, czy sądzę, że sytuacja w mojej branży poprawia się albo czy planuję kogoś zatrudnić... Niesamowite marnotrawstwo czasu, który mógłbym przeznaczyć na podstawową działalność...
Pierwsze dwie ankiety z rozpędu odesłałem wpisując oczywiście złośliwie kompletnie losowe odpowiedzi. Później jednak przeczytałem gdzieś w internecie notatkę, że GUS handluje zbieranymi danymi. Może nie akurat tymi, ale np. tymi z bazy REGON tak. Wtedy się zdenerwowałem. "Jak to, to oni zmuszają mnie żebym dla nich pracował za darmo i jeszcze na tym zarabiają sprzedając dane nie wiadomo komu?" Podpada to praktycznie pod niewolnictwo (choć dziś sądzę że wiele działań rządu pod to podpada), co bardzo mi się nie spodobało. Zacząłem intensywnie myśleć co z tym zrobić. Aż wymyśliłem...

Urząd Statystyczny wysyła swoje ankiety w zwykłej kopercie, zwykłym listem. Ciekawe czemu nie robią tego listem poleconym. Szkoda im pieniędzy? Poczta też jest państwowa, więc nie mogłaby przesyłać takich przesyłek za darmo? Guzik mnie to obchodzi, liczy się efekt. Kolejne ankiety powędrowały do kosza.
Czy ktoś może zaświadczyć, że do mnie kiedykolwiek dotarły? A jak mam odesłać coś czego nigdy nie dostałem?

Oczywiście była reakcja. A jakże. Po dwóch miesiącach zadzwonił do mnie jakiś mężczyzna z zapytaniem "a dlaczego pan nam nie odsyła ankiet?" Dyskusja przebiegła mniej więcej tak:
  • Ale jakich ankiet?
  • No tych co je panu przesyłamy. Ich odsyłanie jest obowiązkowe, a ponadto w zamian otrzymuje pan aktualne dane z ankiet z poprzednich miesięcy. (akurat guzik mnie to obchodzi, ale jak widać mamy nie tylko kij, ale i zwiędłą marchewkę).
  • Wysłałem kiedyś dwie ankiety, ale przykro mi bardzo lecz od pewnego czasu przestały do mnie docierać.
  • Zmienił pan adres?
  • Nie.
  • To co się mogło stać.
  • Nie wiem, może zaginęły na poczcie. Proszę mi podać numer listu poleconego, to sprawdzę.
  • Wie pan... nie wysyłamy ich listem poleconym. Hmm. Może prześlemy je panu ponownie.
  • Proszę bardzo. Jak tylko je dostanę, natychmiast wypełnię i odeślę...
Miesiąc później przeprowadziłem jeszcze jedną podobną rozmowę z miłą panią, a potem przysłali ankietę jeszcze może ze trzy zanim się poddali. I od tego momentu, a było to jakieś pięć lat temu, urząd statystyczny mnie nie niepokoi. Jak widać, wprawdzie rząd ma nad nami przewagę sił i środków, ale także dużą słabość:
biurokratyczny bezwład i słabo zmotywowane kadry.

PS.
Jeśli ktoś z Czytelników dostaje takie ankiety jak ja, to niech śmiało wyrzuci je do kosza. Jeśli już chcą nas męczyć to niech chociaż ruszą... cztery litery... i wysyłają urzędową pocztę jak należy - do rąk własnych.

PS2. Baza REGON to kolejna bzdura. Prowadzę działalność od 7 lat, urzędas w US oczywiście źle wpisał nazwę mojej firmy podczas rejestracji do bazy REGON. Nigdy nie miałem ochoty ani czasu tego prostować. I co? I nic. Przez ten cały czas nie miało to kompletnie żadnego znaczenia, kolejny dowód na zupełną bezcelowość bazy REGON. Zupełnie jakby nie wystarczyły numery wpisów do ewidencji (i KRS dla spółek) oraz baza NIP. Urzędasy lubią przelewać z pustego w próżne...

środa, 29 września 2010

Proste prace

Słuchajcie kobiet. Kobiety są mądre. Podczas codziennych rozmów przy telewizyjnych wiadomościach po jakimś przypadkowym poruszeniu tematu zasiłków dla bezrobotnych moja lepsza połówka stwierdziła:
"Dlaczego bezrobotni nie mogą w zamian za pieniądze, które dostają wykonywać jakichś prostych ale przydatnych prac, np. odśnieżać ulice, przeprowadzać przez nie dzieci idące do szkoły, sprzątać psie kupy, czy pomagać chorym w hospicjach. W końcu przestali by brać pieniądze za nic a dodatkowo nie gnuśnieliby na kanapie przed telewizorem."
Tak. Właśnie tak mogli by robić. Ja to co prawda poszedłbym dalej i zlikwidował w pierwszej kolejności dwa filary współczesnego państwa opiekuńczego, które najbardziej demoralizują ludzi czyli zasiłek dla bezrobotnych oraz płacę minimalną. Jednak jak mówią niektórzy ja to jestem radykał. Dlatego niech będzie łagodniej. Tak żeby i dla lewicy różnego autoramentu było znośnie i co wrażliwsze istoty, np. kobiety czuły się z tym w porządku. Zacznijmy od pierwszego kroku: niech bezrobotni wykonują te wszystkie proste prace, na które tak wszyscy pomstują, że "panie, ale nie ma komu tych ulic odśnieżać ani sprzątać tych psich kup". Skoro dostają pieniądze za nic, to chyba nie powinni czuć się pokrzywdzeni, prawda? A i przy okazji okres wydawania zasiłku można by znacznie wydłużyć skoro bezrobotni wykonywaliby w zamian przydatne prace. Ale tak właściwie to jakiego zasiłku, przecież to byłaby już normalna praca tyle że poniżej pensji minimalnej...

No i właśnie. W piekiełku zwanym III RP od razu zaczęłyby się schody. W Polsce żeby 10 ludzi mogło odśnieżać publiczną ulicę, to 5 musi im tę pracę organizować, planować, czuwać nad jej wykonaniem, robić projekty, starać się o dofinansowanie, pisać sprawozdania, robić szkolenia BHP itp. itd. Na to moja szanowna małżonka dodała, że wystarczy aby każdego z bezrobotnych przypisać do jednej instytucji, firmy czy czegokolwiek co może mieć dlań pracę i niech tam codziennie delikwent dostanie (np. od dyrektora szkoły) pieczątkę, że się stawił i albo wykonał pracę, albo pracy dlań nie było. Pieniądze zaś dostanie co miesiąc jak do tej pory. Organizacyjnie banalne. Jednak ...od razu by się okazało, że trzeba także odprowadzić składki emerytalne, stanowiska pracy nachodziłyby różne kontrole z PIPu czy innego SANEPIDu a koniec końców wyszłoby, że całość jest sprzeczna z 50 ustawami, których (p)osłowie boją się ruszyć, bo są tak skomplikowane, że sami nie wiedzą co się stanie jak zaczną w nich grzebać. Nie mówiąc już o tym co na to powie Unia... uff...


Patrząc na to z tej perspektywy i biorąc pod uwagę, że zorganizowanie pracy przez urzędy bezrobotnym kosztowałoby prawdopodobnie kilka razy więcej niż obecnie ich zasiłki, to wolę już jeśli biorą oni te pieniądze za nic i siedzą przed telewizorami. To tak, jak z niektórymi dotowanymi przedsiębiorstwami państwowymi. Był moment, gdy rząd dopłacał do stoczni rocznie takie sumy, że korzystniej byłoby kazać pójść stoczniowcom do domów i płacić im normalne pensje za nicnierobienie. Tak to już jest, że wszystko do czego miesza się rząd zwykle kończy się patologią. Co nie zmienia faktu, że pomysł mojej lepszej połówki był dobry i prosty jak konstrukcja cepa, jednak w naszym piekiełku chyba nie do zrealizowania  :(

poniedziałek, 20 września 2010

Herbata słodka od mieszania

Mało istotny w sumie news skłonił mnie do krótkiej myśli: w Unii już zdaje się wszyscy politycy dawno stracili kontakt z rzeczywistością. Otóż wszyscy chwalą rewolucyjny pomysł polskiego rządu, by przedsiębiorcy zamiast dotacji dostawali kredyty (tzn. pożyczki, różnica zdaje się tkwi w braku procentu). Sama idea polegająca na tym, że zabiera się podatnikom po to by dotować prywatny biznes jest jakąś aberracją. Albo jest prywatny albo nie. Ale mniejsza z tym - przejdźmy nad tym wyjątkowo do porządku dziennego, co innego zwróciło moją uwagę. Otóż z tych dwóch złych rzeczy: dotacja kontra pożyczka lepsza jest ta pierwsza. W tym bowiem przypadku pieniądze będące we władaniu rządu (polskiego czy też unijnego, wsio rawno) trafiają do prywatnych rąk. Ma więc miejsce, można powiedzieć, swoista prywatyzacja tych środków. Że najpierw ukradziono je podatnikom i że taka dotacja ma mnóstwo uwarunkowań sprawiających, że przedsiębiorca na długo zostaje klientem rządu, to inna sprawa, ale przynajmniej ta sumka trafia znów do prywatnej kieszeni. Pożyczka natomiast trafia z powrotem do kieszeni rządowej. Raz ukradziona podatnikowi - będzie służyć rządowi do psucia rynków już po wsze czasy (chyba że obdarowany zbankrutuje, czego zdaje się nikt w tym równaniu nie bierze pod uwagę). Co więcej. Jeśli uda się pożyczkowanemu przedsiębiorcy uzyskać jakiś zysk, to rząd znów go ograbi poprzez podatki i będzie miał jeszcze więcej pieniędzy na pożyczkowanie innych przedsiębiorców. Istne perpetuum mobile (uwaga zasadnicza: w każdym perpetuum mobile tkwi jakiś błąd w rozumowaniu, znajdź błąd w tym przypadku). A więc coraz więcej pieniędzy w gestii państwa, coraz więcej socjalizmu. I to się najbardziej podoba Unii jak również dzielnie wtórującemu jej dziennikarzowi, który pisze na koniec:
Dziś, gdy przedsiębiorstwo zdobędzie dotację np. na zakup koparki, posłuży ona kilkanaście lat. Ale potem idzie na złom, a unijny pieniądz bezpowrotnie znika.
No tak, znikłby, a tak nie będzie znikać! Heureka! A skąd biorą się pieniążki na zwrot pożyczki i co stałoby się z nimi gdyby pożyczka była dotacją? Niech sprytny dziennikarzyna odpowie sobie na to pytanie zanim napisze kolejny błyskotliwy tekst. I zastanowi się, czy aby na pewno herbata robi się słodka od mieszania a cukier po wsypaniu i zamieszaniu można wyjąć i nasypać do kolejnej herbaty...

sobota, 18 września 2010

Oszustwo?

Z dosyć sporym (jak na skromną jak na razie bazę czytelników tego bloga) odzewem spotkał się tekst Za drogo? To nie korzystaj. Niektórzy z czytelników zarzucili mi nawet popieranie oszustów. O ile postawa opisywanych w tekście kierowców jest faktycznie na granicy oszustwa oraz opierając się wyłącznie na przekazie medialnym mogłem tutaj nie zauważyć jakichś istotnych okoliczności to jednak sprawa nie jest tak prosta. Moją intencją nie jest popieranie oszustów, jednak nie wszyscy czytelnicy tak samo rozumieją to słowo. Czym innym jest oszustwo, a czym innym wolna wymiana handlowa, do której nie powinien wtrącać się żaden sąd. Rozpatrzmy to jeszcze raz krok po kroku:
  • Oszustwo to podanie nieprawdziwej informacji w celu zdobycia korzyści. Jeżeli ktoś mówi "złoty dwadzieścia za kilometr" a przy rozliczeniu twierdzi, że klient nie dosłyszał i faktycznie jest 'złotych dwadzieścia za kilometr" to jest oczywiście oszustem. Zmuszanie kogoś siłą, lub szantażem do zawarcia transakcji także jest przestępstwem. Wykorzystanie czyjegoś stanu całkowitego braku świadomości, np. stanu nietrzeźwego, w zasadzie także jest. Ale tu już ostrożnie. Idąc z tą zasadą na całość powinno się w ogóle nie obsługiwać i nie sprzedawać niczego osobom nietrzeźwym. Łącznie np. z przewozem taksówką, co dla takiej osoby jest sporym ułatwieniem. Jednak klient zawsze może powiedzieć, że nie zdawał sobie sprawę z tego co robi i w cale nie chciał jechać do Gdańska a kierowca wykorzystał jego słabość podpuszczając go. Ale z drugiej strony warto pamiętać, że kto świadomie zaczyna spożywać duże ilości alkoholu musi liczyć się z tym, że dozna z tego powodu strat.
  • Nie istnieje coś takiego jak prawdziwa wartość towaru, czy usługi. Ani sprawiedliwa. Każdy towar i usługa są warte tyle na ile dobrowolnie zgodzą się kupujący i sprzedający. I koniec! I to jest sprawiedliwa cena skoro obie strony nieprzymuszane przez nikogo zgadzają się właśnie na nią. Żaden urzędnik, żaden sędzia ani żadna inna osoba na świecie nie ma prawa kwestionować tego układu. Szanujmy prawo wolnych ludzi do zawierania wolnych umów. Drodzy czytelnicy, jeśli sami tego nie będziemy robić, to urzędnicy tym bardziej nie będą. Urzędy skarbowe już teraz ignorują prawa wolnego rynku, np. gdy 10 sprzedawców sprzedaje coś za 100zł a jedenasty sprzeda za 90zł to twierdzą, że kupujący dostał niezasłużoną "nierynkową" cenę i de facto niezasłużenie wzbogacił się a więc musi zapłacić podatek. Do czego doprowadzi rozwijanie tego absurdu? Widzę tutaj niebezpieczne wdzieranie się dziwnej mutacji demokracji w podstawowe zasady wolnego rynku. Tej niebezpiecznej odmiany demokracji, która nie polega na tym, że klienci swobodnie wybierają takie usługi i towary jakie są dla nich korzystne, np. jak najtańsze, a czymś w rodzaju głosowania nad tym jaka cena jest prawidłowa. Użytkownik "Inspektor Leśny" w komentarzu do poprzedniego tekstu napisał, że w Szwecji (którą w przypływie dobrego humoru nazwał normalnym państwem) nieuzasadnione podniesienie ceny przez sprzedawcę nazywane jest oszustwem. A więc kto ma ustalać ceny? Komisja robotniczo-chłopska? Minister finansów? Wyborcy w głosowaniu? Sąd? Jakim prawem ktokolwiek próbuje narzucać dwóm wolnym stronom: kupującemu i sprzedającemu na jaką cenę chcą się umówić? Nie wspominając już o tym, że ustrój gospodarczy, w którym ceny regulował rząd już przerobiliśmy i jak dobrze pamiętamy skończył się wyłącznie pustymi półkami.
  • Dlaczego przewóz osób jest tak mocno uregulowany przez państwo, a np. gastronomia nie? Dlaczego nikt nie wywiesza przed restauracjami szyldów "to nie jest restauracja" pisząc "to nie jest" małymi literkami? Dlaczego nie ma procesów o to, że klient wszedł do lokalu, zamówił kotleta i dostał rachunek na 1000zł? Odpowiedź na pierwsze pytanie jest mi nieznana. Z sobie tylko znanych powodów przewóz osób został uznany za tak wrażliwą dziedzinę życia, że aż musiano wydać specjalne licencje na "taxi", regulować dla nich ceny maksymalne, określić ustawą wygląd pojazdów, oraz dla tych, którzy nie chcą być "taxi" ale także wozić ludzi za pieniądze ustalić inne, niewiele łatwiejsze do uzyskania licencje. Litości. Dlaczego nie mogę po prostu wozić ludzi swoim samochodem biorąc od nich za to pieniądze? Co jest w tym takiego niezwykłego, wrażliwego czy specjalnego? Dlaczego wolno fryzjerowi machać nożyczkami koło czyjegoś ucha, mechanikowi grzebać przy hamulcach czyjegoś auta, kucharzowi gotować komuś potrawę z grzybów, a nie wolno bez specjalnego pozwolenia wozić drugiej osoby samochodem? A odpowiedź na pytanie dlaczego nie ma procesów o kotleta i dlaczego nie ma dziwnych kombinacji z nazwami jest prosta. Rynek jest wolny i wypracował już odpowiednie reguły i standardy. Każdy kto wchodzi do restauracji pierwsze co robi, to studiuje menu z cennikiem. Jeśli tego nie zrobi jest frajerem. Nikogo jakoś nie oburza, że w niektórych warszawskich hotelach herbata kosztuje 20zł, więc dlaczego oburza go to, że przejazd samochodem kosztuje 20zł za kilometr? W przypadku przewozów ludzie są po prostu przyzwyczajeni do tego, że rynek jest wyregulowany przez rząd i nie wiedzą, iż o swój interes trzeba walczyć. Mógłbym się rozpisywać dłużej, ale konkluzja jest prosta: przewóz osób to rynek patologiczny jak niemal każdy, za którego regulowanie bierze się rząd. Na takim rynku pozostają tylko nieliczni koncesjonowani przez rząd usługodawcy i mafie żerujące na ludzkiej nieświadomości...
  • Informacje dorozumiane. "ikti" pisze, że w gospodarce stosuje się bardzo wiele informacji dorozumianych. Tak i to jest słuszne. Dzięki temu nie trzeba spisywać umów przy prostych czynnościach, a nawet jeśli się je spisuje, to mogą być one krótkie. A jeśli dwie strony mają inne wyobrażenie o sprawach dorozumianych, to od tego jest właśnie sąd aby to rozstrzygnąć. Jednak trudno traktować jako dorozumianą podstawową sporną kwestię w wymianie handlowej jaką jest cena. Cenę trzeba po prostu omówić z drugą stroną transakcji, bo to najważniejsza część wymiany handlowej. Ignorowanie cen przez konsumentów, to spuścizna po PRLu, w którym nie dokonywało się transakcji handlowej, a "zdobywało" towar. Nie kupowało posiłku w restauracji a szło się na konsumpcję, nie płaciło za szereg usług, a dostawało się je "za darmo" od państwa (nadal tak jest w wielu dziedzinach). To powoduje, że ceny nas nie interesują, bo sądzimy że ktoś za nas już je poustalał na rozsądnym poziomie. Gdy tymczasem nie istnieje jeden rozsądny poziom cen, które powinny podlegać swobodnym wahaniom uwzględniając zmiany w otoczeniu, w tym w szczególności zmiany popytu i podaży.
  • Wolna wymiana handlowa jaka odbywa się między dwiema osobami ze względu na fakt dobrowolności przynosi korzyści obydwu stronom. Jeśli jedna ze stron jest pokrzywdzona w tym sensie, że nie ma dostatecznej wiedzy na temat transakcji (rzecz typowa w bankach czy innych firmach finansowych), powinna się od niej powstrzymać lub zdobyć opinię kogoś zaufanego. Rzecz jasna zdarzają się sytuacje gdy ktoś nie może się powstrzymać. Osoba, która musi zapłacić łapówkę strażnikowi w obozie żeby nie zostać zabitą NIE dokonuje wolnej i nieprzymuszonej transakcji. Jednak już sprzedawca parasoli ma prawo podnieść ich cenę w czasie deszczu. Po pierwsze to nie on bezpośrednio wyrządza krzywdę pokrzywdzonemu, lecz siła wyższa - deszcz. Nie ponosi on winy za stan kupującego nie jest mu więc winien żadnych specjalnych warunków. Sprzedawca też nie ma obowiązku niczego sprzedawać - może pójść do domu. Jeśli sprzedawcy parasoli nie będzie - kupujący zmoknie tak samo jak w sytuacji gdy nie kupi parasola. Żaden rząd czy urząd nie powinien zmuszać w deszczu sprzedawców parasoli do przymusowego prowadzenia działalności ani do specjalnych cen. Byłoby to poważne naruszenie wolności sprzedawcy parasoli! Po drugie w warunkach realnej wolonorynkowej konkurencji wysoka cena powinna przyciągnąć innych sprzedawców sprzedających parasole taniej po to by sprzedać ich więcej od tego bardziej chciwego. Ważny warunkiem dobrowolności wymiany handlowej jest więc możliwość powstrzymania się od niej lub zamiany na alternatywną u innego sprzedawcy oraz brak przymusu. W przypadku opisywanym, zamiast korzystać z przejazdu można iść piechotą, pojechać komunikacją miejską, bądź poszukać innego kierowcy. W przypadku deszczu nie ma wyjścia - trzeba zmoknąć, jednak nie mamy prawa zmuszać sprzedawcy parasoli do sprzedania nam czegokolwiek za niesatysfakcjonującą go cenę.
  • Świat nie jest oczywiście czarno-biały i między sytuacją w obozie, a dobrowolną wymianą istnieją jeszcze różne stopnie pośrednie. Czy sprzedawca chleba na terenach dotkniętych powodzią i odciętych od świata ma prawo podnieść cenę. Z jednej strony jest to negatywne etycznie będąc żerowaniem na cudzym nieszczęściu. Z drugiej strony podniesienie cen jest jednak nieuniknione. Wyobraźmy sobie, że jest jeden chleb i 100 chętnych. Nie ma szans aby wszyscy zostali zaspokojeni. Sprzedawca miałby wylosować komu sprzedać chleb? Najczęściej sprzeda temu, który zapłaci najwięcej. Czy to sprawiedliwe, czy nie. Moralne, czy nie - takie jest życie. Jednak gdy sprzedawca przesadzi z wykorzystywaniem trudnej sytuacji innych ludzi, to ci mogą uciec się do przemocy aby "zrewanżować" mu się. Sprzedawca chleba z pewnością musi wziąć to pod uwagę w swoich kalkulacjach.
To są skomplikowane tematy i trudne do rozstrzygnięcia w skróconej formule bloga. Żeby nie przedłużać skończę więc stwierdzeniem, że podstawowym kryterium swobodnej wymiany handlowej między wolnymi ludźmi jest dobrowolność i brak przymusu. Przymus utrzymywania specjalnych niskich lub specjalnych wysokich (np. rolnictwo) cen powoduje z kolei wyłącznie powstrzymywanie się jednej ze stron od transakcji i nierównowagę na rynku (brak towaru, jego nadmiar, brak nawyków oszczędzania czy magazynowania towaru, zaburzenia w przepływie kapitałów, gwałtowniejsze wahania cen po ich uwolnieniu itp.).

czwartek, 16 września 2010

Dług publiczny

Dziś coś pozornie luźniejszego. Rewelacyjny teledysk podpisany przez DJFunkyKoval pt. "Dług Publiczny" Piosenka, która dzięki ciekawej formie, ma szansę przebić osławionego Jożina z Bażin (zerknijcie na te oldskulowe chórki i na nawiedzonego basistę :) ) traktuje jednak o sprawach poważnych: o błyskawicznie rosnącym długu państwa. No nie, nie państwa - państwo to jest twór abstrakcyjny i ono faktycznie nie ma długu. Tak naprawdę piosenka mówi o długu nas wszystkich, który wynosi obecnie... 740 mld. zł. To nie żart. Każdy włącznie z niemowlakami jest winien ok 20 tys. zł. W jakim tempie rośnie dług publiczny można sprawdzić na stronie http://www.zegardlugu.pl/
Ażeby się nie dalej denerwować cytuje już tylko piosenkę Dług Publiczny... Cięcia moje.

Opowiem historię o długu publicznym,
Nazwijmy go długiem kosmicznym.
Można wysłać - nie, to nie farsa,
Za te pieniądze Polaka na Marsa.

Warto zapytać kto dług zaciągał,
Kto od problemu uwagę odciąga.
Kogo należy za stan rzeczy winić,
A komu krzywdy zadośćuczynić.

Problem stanowią kolejne rządy,
Wdrażają stare, socjalne przesądy.
Nie ma różnicy partia jaka,
Taktyka kradzieży zawsze jest taka:

Wydoić budżet po samo dno,
PiS SLD PSL i PO.
Rządzenie dla nich, to kręcenie lodów,
Starają się nie zostawiać dowodów.

...
Gdy sprawa przecieknie do wrogich mediów,
Używają wtedy innych remediów.
Wystarcza zwykłe bicie piany,
Krzyż uwielbiany, krzyż wyśmiewany.

Lud spiera się w sprawie pomników,
A nie, kto okrada podatników.
Młodzi, wykształceni i chyba z rezerwatu,
Drąc ryj pod krzyżem o podwyżce VAT-u zapomną.

...


To nie moja wina, że rządzą głupio,
Skupiają się tylko nad własną dupą.
Żyłoby się lepiej bez budowy orlików,
Wszystkim, nie tylko znajomym królików.

Rząd tak bardzo dobrze nam "służy",
Sto osiemdziesiąt miliardów nas zadłużył.
Trzydzieści trzy miliardy odsetek rocznie,
Z tego powodu dług ciągle rośnie.

Dług w całości to siedemset miliardów,
I jeszcze dziesięć, będzie na kloszardów.
Siedemset dziesięć to piękna liczba,
Ale nie, gdy musi na to tyrać Ojczyzna.

Bo żeby dać, choćby w dobrej wierze,
Urzędnik co wypłaca drugie tyle bierze.
Przerost biurokracji związek ma z długiem,
Wracam do basu, bo biurw nie lubię.

...


Wszystkie rządy roztrwoniły sporo forsy,
Nasz ostatni jest chyba najgorszy.
Czarował wyborców liberalizmem,
Pomylił go wyraźnie z socjal-etatyzmem.

Zamiast wprowadzić gospodarczą wolność,
Znacząco zmniejszyć biurokrację, nieudolność.
Obniżyć podatki, zlikwidować składki,
By pieniędzy nie miał ZUS, tylko biedne dziadki.

W górę VAT, brak cięcia wydatków,
Łatwo przychodzi podnoszenie podatków.
Wolą kraść więcej, niż reformować.
Lubią gadać, nasz czas marnować.

Wszystko obiecał nasz "cudny" rząd,
Drugą Irlandię nie wiadomo skąd.
Zapomniał, że Irlandia dobrze miała,
W okresie, gdy podatki obniżała.

W rządzie umysłowo ograniczeni,
Zamiast ciąć wydatki,
Łapę do kieszeni naszej i pokoleń przyszłych wsadzają,
Żadnych skrupułów gnoje nie mają.

Od lat dobrze robią tylko sobie,
W państwie wszystko stoi na głowie.


Na (wątpliwe) pocieszenie na koniec dodam, że dług publiczny USA rośnie jeszcze szybciej. Ciekawe do czego doprowadzi to życie ponad stan, na pewno do niczego dobrego...

piątek, 10 września 2010

Garden guerilla

W naszym przeideologizowanym świecie większość ekologów jest niestety nastawiona bardzo ideologicznie do tego co czyni. Zamiast promować wszystko to, co dobre dla przyrody, promują tylko rzeczy wygodne z punktu widzenia ich światopoglądu . Większość z nich to niestety lewicowi utopiści, szkodniki lub zwyczajni naciągacze (a o wolnorynkowym sposobie na ekologię jeszcze kiedyś napiszę, to arcyciekawy temat). Oczywiście jest także wielu ekologów rozsądnych (jak w każdej grupie). Rzeczywistość bywa jednak zabawna. Nawet będąc aktywistą o mocno lewicowych poglądach można przyczynić się do zmiany świata w duchu libertariańskim. Punktem styku jest niechęć do biurokratycznych reguł narzucanych przez wszechobecne państwo, czyli lekka lub mocniejsza anarchia. Czasem coś jeszcze...

Grupy aktywistów zwanych partyzantką ogrodową (np. Miejska Partyzantka Ogrodnicza ) przejmują miejskie nieużytki, zaniedbane skwery, rozdeptane trawniki, połacie zdewastowanej ziemi, niechciane i zapuszczone kwietniki, porośnięte chwastami nasypy i inne teoretycznie bezużyteczne przestrzenie i samowolnie obsadzają je wybranymi przez siebie roślinami, a następnie dbają o nie. Tak! Jedni, o co bardziej estetycznym zacięciu, sadzą kompozycje kwiatowe, inni bardziej pragmatyczni, sadzą zioła i warzywa. Młodzież skupiona w tych ruchach ma najczęściej lewicowe poglądy, uważając to za specyficzną walkę klas, dzięki której każdy może mieć własne poletko, czy go stać na dom z ogrodem, czy nie. Sądzą, że to protest przeciwko prywatyzacji przestrzeni publicznej i jest to jak najbardziej prolewicowe, prospołeczne i antykapitalistyczne (ale już niekoniecznie socjalistyczne, socjalizm <> anarchizm). I tu są przypadkowo w grubym błędzie, co za chwilę wykażę :-). Dołączają do nich także starsze osoby jak i przypadkowi przechodnie zafascynowani tym, że ktoś w końcu zajmuje się paskudnymi trawnikami miejskimi. Wielokrotnie osoby działają w takim ruchu zupełnie nieświadome. Chyba każdy zna staruszki dbające o przyuliczny skwer z kwiatami. Tak, teraz te babcie nazywają się garden guerillas :-)

Rzecz jasna takie działanie jest nielegalne. W państwie urzędokracji aby legalnie zasadzić drzewo, albo zmienić kawałek gołej ziemi w trawnik trzeba mieć serię pozwoleń z miejskich urzędów. Ogrodowi partyzanci nie byliby jednak prawdziwymi anarchistami, gdyby przejmowali się takimi drobiazgami.Władze miejskie z resztą traktują tę działalność z przymrużeniem oka zadowolone pewnie, że ktoś wykonuje prace, które tak naprawdę są ich obowiązkiem. Najgorszym, co zazwyczaj spotyka partyzantów zieleni, jest pouczenie przez policję. Gdy władze są bardziej zdeterminowane, to zwyczajnie likwidują rośliny (jako ktoś, kto kilka drzewek w życiu posadził domyślam się, że to boli pewnie bardziej niż niejedna grzywna).

A teraz pozwolę sobie wrócić do hasła "protestujemy przeciwko prywatyzacji przestrzeni publicznej". Młodym aktywistom wydaje się, że pokazują: patrzcie - przestrzeń publiczna jest OK. A jest dokładnie na odwrót. Robiący to nie wiedzą bowiem, że de facto właśnie prywatyzują przestrzeń publiczną. Wcześniej należała do wszystkich, a więc była niczyja, a teraz oni biorą ją w opiekę i sadzą na niej wybrane przez siebie rośliny. Oni ją uprawiają! Dbają o nią! Nadzorują! A więc są jej właścicielami.Spełniają kryteria opieki właścicielskiej. Biorą sobie przestrzeń niczyją jak pionierzy na dzikim zachodzie i porządkując ją wyłaniają z niebytu publicznej otchłani. Opieka właściciela nie oznacza od razu grodzenia płotem, można być właścicielem ziemi i pozwalać korzystać z niej każdemu (weźmy choćby, nie siląc się na mocno wyszukany przykład, centra handlowe - prywatne a jednak publicznie dostępne), ale personalna opieka nad skrawkiem ziemi to jest jak najbardziej przejaw własności. Tym samym jest to działanie jak najbardziej prokapitalistyczne i w duchu libertariańskim. Ideolog radykalnej odmiany libertarianizmu (anarchokapitalizmu) Rothbard dawał czytelnikom wskazówki aby brać własność publiczną bez czyjegokolwiek pozwolenia i prywatyzować ją samowolnie. To właśnie czynią komandosi zieleni. I wspaniale pokazują, że ziemi powinna mieć konkretnego opiekuna, bo wtedy jej plon jest lepszy, piękniejszy i wartościowszy. Brawo ogrodowi komandosi, tak trzymać! Wolność jest w nas!

PS. Gdyby przyszli i chcieli uprawiać coś na mojej prywatnej ziemi byłbym zapewne skłonny do użycia wobec nich przemocy. Niech sobie lewactwo za dużo nie myśli :-)

czwartek, 9 września 2010

Zasadzka na rośliny

Jak donoszą źródła polska policja dokonała kolejnego brawurowego zatrzymania. Tym razem dzielni stróże prawa urządzili zasadzkę na... niebezpieczne rośliny złowrogo rosnące sobie w skansenie w miejscowości Lipiny. W celu dokonania rozpoznania jeden z policjantów przebrał się za turystę i w tym jakże sprytnym kamuflażu precyzyjnie zidentyfikował siedlisko niebezpiecznej flory. Po sprawnej akcji, rośliny zostały aresztowane, wyrwane i przewiezione do policyjnego eksperta, który zidentyfikował je jako... konopie pastewne, nie zawierające substancji narkotycznych.

Jak mówi właścicielka skansenu, utworzyła go po to, by oddać klimat wsi z epoki "Chłopów" Reymonta, której mieszkańcy hodowali konopie w celach pozyskania oleju konopnego oraz lin. Turystom inicjatywa bardzo się spodobała, a śmiało możemy podejrzewać, że historia z aresztowanymi roślinami jeszcze doda dodatkowego kolorytu inicjatywie i zwiększy jej popularność. Pozostaje tylko pytanie czemu nie wycofano do tej pory ze szkół tego paskudnego gniota promującego narkotyki jakim są "Chłopi"? To zdaje się niedopatrzenie Ministerstwa Edukacji. Młodzież powinna chyba mieć lepszych idoli niż ten stary narkoman Boryna? Czekamy także na kolejne zatrzymania niebezpiecznych roślin. Nasze dzieci mogą być zagrożone złowrogimi roślinami bezczelnie i bez skrupułów wegetującymi dosłownie za krzakiem w sąsiedztwie...

piątek, 3 września 2010

Mielonka z mielonką

" - Towarzyszu dyrektorze, sądzę że w naszym zakładzie zbyt dużo czasu poświęcamy na różnego rodzaju narady, zebrania, planowania, posiedzenia i analizy. Po tym wszystkim nie mamy już czasu pracować.
 - Słusznie towarzyszu, w takim razie proszę zebrać zespół - przeanalizujemy ten problem na zebraniu."

Ten stary PRLowski dowcip z brodą przychodzi natychmiast na myśl, kiedy czyta się najnowszego newsa o powołaniu przez premiera nowego urzędu, o nazwie uwaga: "pełnomocnik szefa rządu do walki ze zbędną biurokracją" Takie stanowisko będzie wkrótce pełnić p. Adam Jasser, a do jego obowiązków należeć będzie: likwidacja nadmiernej biurokracji, deregulacja gospodarki i zwolnienie niepotrzebnych urzędników obciążających budżet. Wydawać by się mogło, że powoływanie kolejnego biurokraty do walki z biurokracją jest niezbyt mądre, ale tak powiedzą tylko złośliwcy i ludzie małostkowi, którzy dla zasady nie doceniają troski swojego Premiera o naród. Dlatego niniejszym życzę p. Jasserowi powodzenia i wierzę, że gdy do swojego trudnego i jakże odpowiedzialnego zadania zatrudni sztab specjalistów oraz zamówi szereg ekspertyz i analiz dojdzie do jedynie słusznych wniosków i... zwolni samego siebie. W końcu do tego został powołany.

A na koniec skecz z Monty Pythona:
KLIENT 1 : A mogłabym dostać jajko z bekonem, mielonką i kiełbasą, ale bez mielonki?
KOBIETA ZA LADĄ : Co to ma znaczyć?!
KLIENT 1 : Ja nie lubię mielonki!
Wikingowie w chórze : Mielonka, mielonka, to wspaniała przekąska!!
KOBIETA ZA LADĄ : Stulić mordy! Cisza!! Nie mogę podać jajka z bekonem, mielonką i kiełbasą BEZ mielonki!
KLIENT 1 : Czemu?
KOBIETA ZA LADĄ : Bo wtedy nie byłoby to jajko z bekonem, mielonką i kiełbasą!
KLIENT 1 : Ja nienawidzę mielonki!
KLIENT 2 : Nie rób afery kochanie. Zjem twoją mielonkę, ja ją uwielbiam. Chętnie zjem mielonkę z mielonką, mielonką, mielonką, prażoną fasolą i mielonką.
KOBIETA ZA LADĄ : Fasola się skończyła.
KLIENT 2 : A dostanę w zamian mielonkę?
KOBIETA ZA LADĄ : Chce pan mielonkę z mielonką, mielonką, mielonką, mielonką, mielonką, mielonką i mielonką?
KLIENT 2 : Tak.


I rządowa wersja skeczu:
WICEPREMIER: A czy możemy zmniejszyć biurokrację zwalniając część biurokratów?
PREMIER: Co to ma znaczyć?!
WICEPREMIER: Ja nie lubię biurokratów!
Posłowie w chórze: Biurokracja, biurokracja, to wspaniałe hobby!!
PREMIER: Stulić mordy! Cisza!! Nie mogę zwolnić biurokratów nie powołując innych biurokratów!
WICEPREMIER: Czemu?
PREMIER: Bo na tym polega biurokracja. Nie może być biurokracji BEZ biurokracji, a sam jestem biurokratą!
WICEPREMIER: Ja nienawidzę biurokracji!
MINISTER: Nie rób afery stary, ja chętnie przejmę część twojej biurokracji, ja ją uwielbiam. Chętnie zatrudnię jeszcze kilkuset dodatkowych biurokratów jeśli ty zwolnisz część swoich.
PREMIER: Limit zwolnień na ten rok został wyczerpany.
MINISTER: Więc może kogoś zatrudnię?
PREMIER: To może biurokratę do walki z biurokracją?
MINISTER: Tak.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Giełda i poker

Dziś o dwóch sposobach zarabiania pieniędzy. Czy czymś się różnią? Jeśli tak, to czym?

Z wielu sposobów zarabiania/tracenia pieniędzy jakie podejmują ludzie, do gry na giełdzie jednym z najbardziej podobnych jest gra w pokera. Podobieństwa są uderzające, ale na pozór nieoczywiste i zapewne wiele osób ostro zaprotestuje w tym momencie mówiąc "Poker to hazard, a ja na giełdzie INWESTUJĘ!". Ktoś inny za to powie "Już dawno mówiłem, że ta cała giełda to hazard niczym nie różniący się od ruletki". Co prawda zgodzę się, że niektórzy na giełdzie inwestują, lecz dotyczy to raczej wyłącznie instytucji i osób o bardzo zasobnych portfelach oraz dysponujących wiedzą niedostępną dla szaraków. Pozostali grają nawet jak im się wydaje inaczej. Natomiast gra to nie to samo co hazard!!! Hazard to obstawianie bez próby uzyskania przewagi, gra to działanie według zasad przynoszących statystycznie w długim okresie dodatnią wartość oczekiwaną. Choć oczywiście grę można przegrać, jeśli inni gracze zagrają w nią lepiej (lepiej stosują się do zasad), to o porażce/zwycięstwie w długim okresie czasu decydują nasze umiejętności. O ile faktycznie gramy a nie obstawiamy...

Czym dokładnie różni się granie od obstawiania i inwestowania? Może wyjaśnię to na przykładach.
  • Inwestor to osoba, która liczy na dywidendę otrzymywaną z tytułu posiadania akcji lub zysk z tytułu współwłasności dowolnej innej firmy nie będącej spółką akcyjną.- Inwestor to osoba nabywająca nieruchomość w celu zarabiania na jej wynajmie.
  • Gracz to osoba grająca w szachy, scrabble, zazwyczaj w brydża (sportowego!) i część innych gier karcianych, w których czynnik szczęścia jest minimalny.
  • Gracz to osoba nabywająca nieruchomości, obligacje, walutę, złoto, akcje czy inne papiery wartościowe w celu sprzedania ich po wyższej cenie (w dowolnym terminie!). Nawet jeśli w 100% trzyma się zasad analizy fundamentalnej i kupuje na 20 lat - jest to gracz, czyli osoba, która dzięki wykorzystaniu pewnych zasad mających przynieść jej powodzenie chce kupić taniej a sprzedać drożej. Czym jest to, co nabywa jest dla niego bez znaczenia.
  • Hazardzista to osoba kupująca dowolne aktywa wymienione wcześniej w sposób czysto przypadkowy, bez planu lub na podstawie bardzo wątpliwych przesłanek (polecenie kolegi, czy opinia na forum).
  • Gracz to osoba grająca w pokera uwzględniająca rachunek prawdopodobieństwa, psychologię oraz zasady zarządzania kapitałem. Taka osoba w krótkim terminie czasem przegrywa gry (czynnik losowy) lecz w długim terminie zazwyczaj zwiększa swój stan posiadania.
  • Hazardzista to osoba grająca w pokera, która liczy wyłącznie na łut szczęścia. Wchodząc do gry z najczęściej przypadkowymi kartami czasem wygrywa lecz w dłuższym terminie bankrutuje.
  • Hazardzista to osoba grająca w gry zawierające w sobie wyłącznie czynnik losowy: ruletkę, totolotka itp. Tak: pozornie niegroźny totolotek to najpopularniejszy hazard na świecie. Ponieważ w totolotku decyduje WYŁĄCZNIE przypadek, to nie sposób w niego grać - można uprawiać tylko hazard. (przypadek nie decyduje wyłącznie gdy gra jest ustawiona, ale to jeszcze gorzej - mamy pewność porażki).
Tak więc gra to zupełnie inny sposób zarabiania/tracenia pieniędzy niż hazard, czyli obstawianie i jeszcze  inny niż inwestowanie. Mimo to nieporozumienia w tej kwestii są częste. Teraz wracam do obiecanego porównania pokera i gry na giełdzie. Przy okazji każdego punktu spróbuję ocenić, czy łatwiej jest grać na giełdzie, czy w pokera.
  • W pokerze podobnie jak i na giełdzie istnieje spory nieprzewidywalny czynnik wpływający na wyniki. Wydaje się, że w pokerze nawet większy, gdyż karty rozdawane są losowo, a na ceny akcji wpływa zachowanie konkretnych ludzi: kupujących i sprzedających. Jednak w praktyce lepiej jest przyjąć inaczej. Pokerem bezwzględnie rządzi twarde prawo rachunku prawdopodobieństwa. Jeśli obliczysz, że masz 60% szans na zwycięstwo, to tak naprawdę jest i wykonując tą samą próbę bardzo dużą liczbę razy - wygrasz 60% rozdań. Na giełdzie takiej pewności nigdy nie masz. Wszelkie zasady głoszące, że coś sprawdza się w x% oparte są nie na matematycznych dowodach jak w pokerze, lecz na badaniu danych historycznych. Musisz więc ufać, że w przyszłości giełda będzie zachowywać się podobnie jak podczas badań, a to nie jest prawdą. Świat się zmienia, ludzie się zmieniają i giełdy też się zmieniają. Dochodzą nowe branże, nowe sposoby inwestowania, nowe możliwości techniczne, zmienia się nastawienie psychiczne ludzi do giełdy, sytuacja ekonomiczna, polityczna itp. Na giełdzie nic nigdy nie jest takie samo. W pokerze jeśli zasada się nie sprawdziła, to wiesz, że było to tylko tu i teraz, nastepny raz znów powinieneś ją zastosować. Na giełdzie zasady to tylko zbiór mglistych przesłanek, niezależnie od tego czy używasz analizy technicznej czy fundamentalnej, czy czegokolwiek innego. Nie znaczy to oczywiście, że giełda to przypadkowe ruchy cen - na giełdach występują często długotrwałe i wyraźne trendy, a wiele zasad AF czy AT często sprawdza się. Wiele z tych zasad działa ze sporym prawdopodobieństwem (a jedynie nie można ustalić go jednoznacznie i może ono podlegać zmianom). Można więc postawić wniosek: gra w pokera jest łatwiejsza i bardziej przewidywalna niż giełda lecz obydwie można próbować przewidywać.
  • Zarówno w pokerze jak i na giełdzie odpowiednie zarządzanie kapitałem to być albo nie być gracza. W pokerze do stołu nie powinno się nigdy zasiadać z sumą większą niż 5-10% kapitału, a do turniejów wieloosobowych (>100) nie powinno się przystępować za wpisowe > niż 1% kapitału. Przyjmując taką regułę ma się przy stole swobodę gry i odwagę w momencie otrzymania dobrej karty. Dla przykładu w odmianie Texas Holdem otrzymanie do ręki dwóch asów daje około 80% szans na zwycięstwo z jednym przeciwnikiem niezależnie od tego jakie karty dostał. Śmiało można więc grać o dużą pulę. Nawet o wszystko co ma się w danym momencie przy stole, bowiem na 5 takich gier raz tylko przegramy, a 4 razy podwoimy to co mamy. A to co mamy przy stole, to przecież tylko 5-10% kapitału. Ale gdybyśmy przystępowali do gry z całym naszym kapitałem, to mielibyśmy 20% szans na ... całkowite bankructwo. Podobnie jest na giełdzie. W konkretnej transakcji musimy ryzykować co najwyżej niewielką część kapitału. Dzięki zastosowaniu zleceń stop loss możemy wchodzić za większą sumę wiedząc, że ryzykujemy tylko tym, co stracimy na zleceniu SL. Ale uwaga: czasem SL to tylko nasze pobożne życzenie - na mało płynnych spółkach możemy stracić dużo więcej niż wartość SL. Dlatego grając na takich spółkach zawsze należy używać tylko małego procentu kapitału. Wniosek: odpowiednie zarządzanie kapitałem jest tak samo ważne na giełdzie jak i w pokerze. Bez przeanalizowania tej tematyki prędzej czy później każdy zbankrutuje.
  • Na giełdzie i w pokerze ważna jest samodyscyplina i konsekwencja. Gra w pokera często wygląda tak: "Dostałem dobrą kartę, powinienem z nią grać agresywnie, ale nie zrobiłem tego i wygrałem małą pulę. Następnie dostałem średnią kartę, rozwojową ale samą w sobie słabą. Przeciwnicy są ożywieni i licytują. Mówię sobie super: przebiję jeszcze żeby wygrać więcej, oni na pewno nic nie mają tylko blefują. Przeciwnik wygrywa sporą pulę dostając w ostatniej chwili szczęśliwą kartę. No ja mu teraz pokażę, na pewno też będę mieć szczęście. Licytuję słabe karty, przebijam jakby nie było jutra, ale przeciwnik znów wygrywa. Ojej, chyba mam pecha, muszę grać mniej agresywnie. Dostaję super kartę-marzenie, ale gram pasywanie bo boję się pecha. Nie podbijam stawki, więc wszyscy przeciwnicy wchodzą do gry. Jeden z nich dostaje dobre karty i wygrywa. Gdybym przebijał pewnie by spasował...". Brak konsekwencji i ciągłe zmienianie stylu gry szybko przynoszą klęskę i zmieniają pokera w hazard. Na giełdzie jest podobnie. Jeśli przyjąłeś pewne zasady i wiesz że są dobrze przemyślane, zweryfikowane tak czy inaczej i powinny przynieść ci sukces, to nie przestawaj ich używać po kilku niepowodzeniach. Rób konsekwentnie swoje a w dłuższym okresie odniesiesz zysk. Oczywiście po dłuższej serii wpadek warto a w zasadzie trzeba, przeanalizować nasz system, czy aby na pewno jest poprawny. Może popełniliśmy błąd w założeniach? Jednak trzeba tą analizę przeprowadzić co najmniej tak rzetelnie jak na początku i nie rezygnować z zasad jeśli po rewizji nadal okażą się poprawne. Konsekwencja w grze jest bardzo ważna. To właśnie ona wraz z odpowiednim zarządzaniem kapitałem pozwalają na wyeliminowanie z wyników czynnika losowego. Zarządzanie kapitałem pozwala przetrwać długie, przypadkowe serie złych wyników (pamiętacie Rosencrantza i Guildensterna i ich rzuty monetą?), a konsekwencja pozwoli na odniesienie zysków w długim terminie, gdy statystyka zacznie dążyć do wartości oczekiwanej. Wniosek: konsekwencja i dyscyplina to podstawa każdej gry,tak samo giełdowej jak i pokera.
  • Opanowanie emocji. To pewnie wszystkim kojarzy się z tzw. pokerową twarzą. Nieokazywanie emocji w grze w pokera na żywo ma oczywiście znaczenie, bo okazywane emocje dają przeciwnikom wskazówki. Jednak w rzeczywistości jest to kwestia marginalna, a w szczególności mało istotna przy grze przez internet. Chodzi natomiast o coś innego. Mianowicie o grę wyłącznie przy pomocy logiki i przyjętych wcześniej zasad, a nie pod wpływem emocji. Gra pod ich wpływem kończy się zazwyczaj stratami ponieważ jest przypadkowa i pełna złych decyzji. Zarówno w pokerze jak i na giełdzie pojawiają się trzy główne emocje: strach, chciwość i pragnienie rewanżu. Strach pojawia się zazwyczaj po dotkliwych stratach (np. po bessie na giełdzie) i powoduje, że gracz który już przetrwał złośliwości losu nie wygra tyle ile powinien gdy szczęście zacznie mu sprzyjać a zasady gry zaczną przynosić profity. Pokerzysta zagra za zbyt małą stawkę lub spasuje, a gracz giełdowy zignoruje oczywiste sygnały do zajęcia pozycji. Niektórych strach paraliżuje zawsze gdy mają zagrać o większą kwotę. Jednak jeśli masz 1000 żetonów i zawsze będziesz wchodzić do gry wyłącznie gdy w puli jest mniej niż 50 żetonów, to wyraźna poprawa twojego stanu posiadania będzie trwać wieki nawet przy dobrej grze. Przy odpowiedniej karcie można wejść do puli z 500 żetonami lub nawet 1000 - nie należy się tego bać. Drugą z emocji jest chciwość. Gdy widzimy sporą pulę, to chcemy wejść do gry z kompletnie przypadkową kartą licząc na szczęście. Nieważne, że szanse na wygranie są nikłe i że nie opłaca nam się ryzykować - gramy na siłę, bo przed chwilą wygraliśmy kilka niezłych pul i czujemy, że karta nam sprzyja. Takie metafizyczne wyjaśnienie wygranych sprzyja... bankructwu, bo to że karta nam sprzyjała nie ma żadnego związku z kolejnym, całkowicie przecież niezależnym, rozdaniem. Z kolei chęć rewanżu sprawia, że koniecznie chcemy się odegrać i gramy coraz więcej, za coraz większe stawki, w coraz gorszej formie psychicznej (strach/chciwość) i fizycznej (zmęczenie). Coraz więcej też przegrywamy. Gdy czujemy, że zaczynają nami powodować emocje - odejdźmy od gry na pewien czas, zróbmy sobie przerwę, urlop itp. Wniosek: zarówno w pokerze jak i na giełdzie tak samo ważne jest aby grać z neutralnym nastawieniem emocjonalnym - tylko wtedy odniesiemy sukces. Pamiętajmy: pokładanie nadziei, czy przywiązywanie się emocjonalne do kart/spółek to błąd - Kolejna karta jest zła? Spasuj, nie dokładaj do puli. Akcje przynoszą straty? Sprzedaj je, nie uśredniaj ceny.
  • Między pokerem, a giełdą jest jedna znacząca różnica: w pokerze walczysz z konkretnymi przeciwnikami, a na giełdzie w zasadzie nie. W zasadzie, bo teoretycznie w grze uczestniczy mnóstwo osób, jednak w praktyce nie jesteś w stanie powiedzieć kto jak gra i dlaczego. Analiza zachowań poszczególnych uczestników gry byłaby niezmiernie skomplikowana, dlatego dla uproszczenia możesz przyjąć, że grasz z niematerialnym tworem nazywanym rynkiem. Rynek to zbiorowość, statystycznie tworzą ją przeciętni ludzie, więc aby z nimi wygrać musisz być chociaż minimalnie lepszy od przeciętnej. W pokerze jest łatwiej. Wystarczy, że wyszukasz stolik z graczami słabszymi od siebie, aby móc wygrywać. Możesz być słabym graczem, daleko od przeciętnej. Jednak jeśli masz dar wyszukiwania jeszcze słabszych i odpowiednią cierpliwość aby z nimi grać, to wygrasz. W pokerze nie można unosić się dumą i mówić "z tymi płotkami nie gram" - im słabszy gracz i bardziej szasta pieniędzmi tym lepiej. Gra z lepszym od siebie nie ma sensu. Wniosek: w pokerze jest łatwiej niż na giełdzie, bo możesz próbować znaleźć słabszych od siebie, na giełdzie bezlitosny rynek karze każdego kto jest poniżej średniej.
Tym artykułem nie miałem zamiaru nikogo zachęcać do gry w pokera. Nie jest to gra dla każdego i nie każdy ma odpowiednie predyspozycje. Osobiście gram w pokera na minimalne stawki lub w darmowych turniejach z nagrodami traktując to jako trening konsekwencji, trzymania się zasad, osobowości gracza i ogólnie jako rozrywkę umysłową. Każdy gracz giełdowy powinien znaleźć sobie swoją własną arenę treningową, która wyda mu się podobna do gry rynkowej i umożliwi ćwiczenie niezbędnych umiejętności. A na zakończenie dodam, że do gry na giełdzie także nie zachęcam - nie jest to dla każdego i nie każdy ma do tego predyspozycje. Jak ze wszystkim w życiu.