wtorek, 13 listopada 2012

Kapitalizm na 100%

Pomimo zalewu regulacji, horrendalnie wysokich podatków (pracownik na etacie oddaje rządowi 2/3 tego co wypracowuje), sztywnego kodeksu pracy i ogromnych obowiązkowych ubezpieczeń społecznych, wielu osobom wciąż wydaje się, że doświadczamy obecnie dzikiego i nieskrępowanego wolnorynkowego kapitalizmu. Fakty temu przeczą. Trzeba oczywiście przyznać: nie jest to żaden komunizm, czy klasyczny socjalizm a la środkowy Gomułka, lecz państwowe interwencje w gospodarkę zachodzą na tyle daleko, że już widać ich klasyczne socjalistyczne patologie. W tym typowy dla socjalizmu niedobór podaży. Co, nie widać go? Nie widać, ale jest a paradoks ten wynika wyłącznie z tego, że nie wprowadzono jeszcze w większości branż ustawowych cen maksymalnych i niedobór podaży jest maskowany drożyzną. Jest tak w dużej części gospodarki, ale nie wszędzie, co za chwilę pokażę na kilku charakterystycznych przykładach.

Większość małych i średnich przedsiębiorstw, które nie żyją wyłącznie z dotacji unijnych, zamówień rządowych czy innej metody na okradanie podatników, boryka się z problemem wysokich kosztów pracy (ZUS!) i kosztów spełniania różnorakich rządowych regulacji (a to zawiła księgowość, a to użeranie z kontrolami pipów, czy sanepidów a to konieczne szkolenia i certyfikaty itp. itd.). W tej sytuacji przeżywają wyłącznie firmy posiadające na rynku taką pozycję, że ich moce produkcyjne wykorzystywane są w 100% (powiedzmy 95 i więcej). To dobrze - ktoś powie - przecież to jest sednem kapitalizmu aby przeżyli tylko najlepsi a inni zbankrutowali. Nie do końca. Oczywiście, że dobrze że kiepscy bankrutują, ale zwycięzcy powinni być bez ustanku weryfikowani przez nowe pokolenia młodych biznesmenów. W przeciwnym razie tracą motywację do dobrej obsługi klientów oraz presję na niskie ceny. A tymczasem ci młodzi mają poprzeczkę ustawioną na wysokości, którą są w stanie pokonać wyłącznie nieliczni. Dzisiejszy państwowy socjalizm postanowił nie likwidować całkiem prywatnej działalności, ale tak ją przystrzyc by istniały tylko firmy o prawie pełnym obłożeniu popytem. Zmniejsza to konkurencję i powoduje narastający niedobór podaży, bo firma która ma popyt na 100% swoich możliwości produkcyjnych musi odprawiać niektórych klientów z kwitkiem. Klasyczną reakcją jest więc: przedłużanie terminów i ustawianie klientów w kolejkach, podnoszenie cen oraz gorsza jakość serwisu i obsługi klienta. I stąd właśnie w Polsce, w ostatnich kilkunastu latach, w wielu branżach pojawiła się taka drożyzna.

Doskonałym przykładem są firmy wykonujące wszelkie zaawansowane technicznie instalacje. Nie chodzi o Zenka-złotą-rączkę co ma jedną rurkę do przymocowania na ścianie, ale zaawansowane i trochę trudniejsze usługi jak np. montaż pompy ciepła, rekuperatora, czy panela solarnego. Typowo firmy takie umawiają klientów na co najmniej kilka tygodni do przodu, a ceny tych usług, pomimo że ich popularność zwiększa się, systematycznie od kilku lat rosną rocznie o 5-10% co zdecydowanie przewyższa oficjalną inflację. Dlaczego więc do licha nie wejdzie w tę branżę fala młodych, drapieżnych biznesmenów i nie zrobi konkurencji? Przecież to prawdziwa żyła złota: marże wysokie, klienci odchodzą z kwitkiem albo czekają w kolejce jak w PRLu, nic tylko brać ich i zarabiać na nich. Niestety tak różowo nie jest. Pomijając już nawet konieczność zdobycia uprawnień czy certyfikatów, to jeżeli założysz małą firmę zatrudniająca 1-2 osoby, to przez pewien czas, zanim uda ci się zdobyć klientów, o ile nie masz mnóstwa pieniędzy na zmasowaną reklamę, musisz pogodzić się z nieregularnymi zleceniami, z trudem dobijającymi do 50-70% twoich mocy produkcyjnych. A ponieważ musisz płacić podatki i wynagrodzenia, to nie masz innego wyjścia jak dopłacać kilka miesięcy do interesu. A to znów wymaga zapasu gotówki. Zanim więc mała firma rozwinie się do w miarę stabilnego przedsięwzięcia, to zazwyczaj zbankrutuje, lecz nie przez brak umiejętności właściciela, lecz z powodu wysokich kosztów narzuconych przez rząd. Ba, przecież nawet za samego siebie przedsiębiorca będzie musiał płacić co miesiąc 1000zł na ZUS czy ma zysk czy nie. A co dalej? Nawet gdy zdobędzie strumień klientów odpowiadający jego możliwościom to czy będzie w stanie zrobić krok dalej i zatrudnić kolejne 2-3 osoby? Mało prawdopodobne, że uda się nagle zwiększyć liczbę klientów o 100% i pozostać nadal przy pełnym obłożeniu popytem, co oznacza że młoda firma musiałaby znów przeżyć okres niebezpiecznych turbulencji z dużą szansą na bankructwo nie ze swojej winy. Wielu przedsiębiorców nie ma ochoty na podejmowanie tego ryzyka i nie zatrudnia, co powoduje wzrost bezrobocia (pewnym złagodzeniem rygoru jest wyklinane przez biurokratów zatrudnianie na czarno czy równie atakowane umowy cywilnoprawne, są to jednak sztuczne obejścia patologii). Czy można się wobec tego dziwić, że ceny są wysokie, a większość działających na rynku przedsiębiorców ma klientów w głębokim poważaniu? Jeżeli działają, to znaczy że okopali się w dochodowych niszach otoczeni proszącymi się o usługę klientami. Ustał zaś prawie całkowicie, charakterystyczny dla wczesnych lat 90' atak młodych wilków na te dochodowe pozycje i nisze.

W takich momentach klasyczna i żelazna odpowiedź socjalistów to: "Jeśli przedsiębiorcę nie stać na zapłacenie tych kosztów/podatków/płac minimalnych/zdobycie regulacji/certyfikatów/pozwoleń to jest kiepskim biznesmenem i niech bankrutuje. Przyjdą inni, lepsi." Ta złośliwa odpowiedź jest jednocześnie podstępna, bo udaje że odnosi się do wartości wolnorynkowych - są słabi więc niech bankrutują. A tymczasem oni nie są słabi sami z siebie, tylko słaniają się na nogach po otrzymaniu na dzień dobry kilku ciosów od państwa. I robią dokładnie to czego od nich chcą socjaliści: przestają wyzyskiwać pracowników i klientów i likwidują firmy lub rezygnują z ich założenia jeszcze na etapie pomysłu. Po czym zostawiają nas na pastwę pojedynczych przedsiębiorstw, które na jałowym w konkurencję rynku stają się czasem na dużym obszarze geograficznym quasi monopolami. Ze wszystkimi wadami opisanymi w akapicie powyżej. A inni nie przychodzą, bo to już byli ci inni. Wtedy coraz częściej pojawia się znów rozbestwiony socjalista i bredzi "Wolny rynek nie sprawdza się w działalności X, jest drogo, klienci są źle obsługiwani, mnożą się oszuści, naciągacze i pazerne hieny. Państwo w tej działalności sprawdzi się lepiej."

Ciekawym jest, że jeśli tylko przypadek usuwa niedobór podaży, to nagle klient staje się faktycznie panem sytuacji i zyskuje niesamowite przywileje. Istnieją branże, w których dynamiczny rozwój techniczny bądź regularne podnoszenie się wydajności pracy zwiększa podaż produktów i usług (jeżeli zwiększa się "samoczynnie" wartość produkcji, to wartość podaży rośnie, np. jeżeli firma produkująca telefony wynajdzie lepszy model, który może wyprodukować w starej cenie, to oferuje klientowi w tej samej cenie "lepszą" jakościowo podaż a więc zwiększa jej wartość nie zmieniając wielkości produkcji, obrotu sprzedaży, czy cen). Typowo dotyczy to branży komputerowej i informatycznej. Spójrzcie jak od dwóch dekad moce komputerów rosną, a ich ceny maleją. Pomimo inflacji obecnie cena 1GB pamięci, czy 1GHz mocy procesora jest o rzędy wielkości niższa niż 10-15 lat temu. Inne firmy z kolei borykają się z nadpodażą z innych powodów. Trochę śmiesznym, ale ciekawym przykładem jest ... fryzjerstwo męskie. W połowie lat 90' (15 lat temu! młodzież niech w ramach pracy domowej obliczy o ile średnio wzrosły ceny od tego czasu) gdy chodziłem się ostrzyc, to płaciłem za tę usługę standardowo 10-12 zł w zależności od lokalizacji (centrum miasta - ok 2 zł drożej). Dziś... płacę dokładnie tyle samo. Jak to do licha jest w ogóle możliwe? Czy fryzjerzy nie zauważyli inflacji (w tym okresie w różnych latach od 3 nawet do 10% wg GUS) i nie płacą więcej pracownikom? Czy może pracownicy pracują za pół-darmo? Czy nie wzrosły koszty mediów? Nie podrożały czynsze za lokale? Czy nie wzrosły podatki? Czy właściciele nie płacą za siebie ZUSu 1000zł zamiast 500-600 jak 15 lat temu? Czy nie wzrósł VAT? Niemożliwe, że taka usługa jest nadal opłacalna. A jednak. Tajemnica tkwi w tym, że zakłady fryzjerskie utrzymują się prawie wyłącznie z fryzjerstwa damskiego, gdzie cena zwykłego uczesania to kilkadziesiąt złotych, a usługi dla mężczyzn są tylko dodatkiem świadczonym przy okazji tego, że i tak mają otwarty zakład i kilku pracowników, którzy jak już ten mężczyzna wejdzie z ulicy, to go ostrzygą i wezmą te 10zł. Zawsze lepiej niż zero. Ale to przecież jakaś paskudna dyskryminacja i seksizm, że kobieta musi zapłacić 3-4 razy więcej! Tylko czekać jak Unia Europejska przyjdzie i wyrówna! Hola, hola, nie tak prędko. Popyt na usługi fryzjerskie dla mężczyzn jest bardzo niski i bardzo chimeryczny. Większość mężczyzn chodzi do fryzjera sporadycznie bądź wcale a jeśli już, to prędzej samemu użyje maszynki niż zapłaci 40zł za strzyżenie. Słowem: podaż istnieje w prawie dowolnej wielkości i nie znika bo jest tworzona przy okazji innego biznesu, a popyt jest bardzo mały, niepewny, prawie go nie ma. Efektem są niziutkie, dumpingowe ceny. A jeśli przyjedzie walec, tzn. Unia i wyrówna? To wtedy albo ceny fryzjerstwa męskiego wzrosną efektem czego będzie prawie całkowity zanik popytu i tym samym wykonywania tej usługi (nieliczni czasem się skuszą, ale obrót w tej branży spadnie zapewne o ponad 90%), albo jeśli Unia ustanowi maksymalne ceny damskich fryzjerów nastąpi powrót do głębokiego PRLu czyli zamknięcie większości prywatnych zakładów i przejście fryzjerstwa damskiego na garnuszek państwa (czyli "puste półki' = kiepski dostęp do usług o beznadziejnej jakości, być może kartki na co lepsze usługi). Prywatny fryzjer nie da bowiem rady utrzymać się strzygąc kobiety i mężczyzn za 10zł.

Przyczyny drożyzny mają też czasem czysto bezpośrednie źródło podatkowe. Typowe przykłady to benzyna (ponad połowa ceny to podatki) czy alkohol. Oto producent piwa Żywiec dość bezpośrednio wskazał winnego wysokiej ceny piwa przypominając, że 40% ceny to podatki. Czyli drogi konsumencie: piwo kosztujące w sklepie 3,33zł zawiera tylko 2zł kosztów produkcji, dystrybucji czy reklamy. 1,33zł od razu zabiera rząd (jakby zabierał ci już mało z pensji). Nic tylko ważyć samemu, gdzie wysokiej jakości złoty trunek można bez problemu, przy minimalnym wysiłku, uzyskać za 1zł (inaczej: 2zł za litr). Czy ktoś ma jeszcze jakieś wątpliwości, że wolny rynek mamy tylko z nazwy? Chyba że chodzi o jego prędkość...
 
Na koniec proszę sobie pokreślić wężykiem w kajetach: Duża konkurencja = niskie ceny. Nadpodaż = niskie ceny. Niska konkurencja = niedobór podaży. Regulacje = niska konkurencja = niedobór podaży = wysokie ceny i kiepska obsługa klienta. Regulacje + Ceny maksymalne = zanik podaży = puste półki = PRL. Regulacje + brak ograniczeń cenowych = stabilizacja popytu i podaży przy małym obrocie i wysokich cenach = drożyzna. Howgh.