środa, 29 września 2010

Proste prace

Słuchajcie kobiet. Kobiety są mądre. Podczas codziennych rozmów przy telewizyjnych wiadomościach po jakimś przypadkowym poruszeniu tematu zasiłków dla bezrobotnych moja lepsza połówka stwierdziła:
"Dlaczego bezrobotni nie mogą w zamian za pieniądze, które dostają wykonywać jakichś prostych ale przydatnych prac, np. odśnieżać ulice, przeprowadzać przez nie dzieci idące do szkoły, sprzątać psie kupy, czy pomagać chorym w hospicjach. W końcu przestali by brać pieniądze za nic a dodatkowo nie gnuśnieliby na kanapie przed telewizorem."
Tak. Właśnie tak mogli by robić. Ja to co prawda poszedłbym dalej i zlikwidował w pierwszej kolejności dwa filary współczesnego państwa opiekuńczego, które najbardziej demoralizują ludzi czyli zasiłek dla bezrobotnych oraz płacę minimalną. Jednak jak mówią niektórzy ja to jestem radykał. Dlatego niech będzie łagodniej. Tak żeby i dla lewicy różnego autoramentu było znośnie i co wrażliwsze istoty, np. kobiety czuły się z tym w porządku. Zacznijmy od pierwszego kroku: niech bezrobotni wykonują te wszystkie proste prace, na które tak wszyscy pomstują, że "panie, ale nie ma komu tych ulic odśnieżać ani sprzątać tych psich kup". Skoro dostają pieniądze za nic, to chyba nie powinni czuć się pokrzywdzeni, prawda? A i przy okazji okres wydawania zasiłku można by znacznie wydłużyć skoro bezrobotni wykonywaliby w zamian przydatne prace. Ale tak właściwie to jakiego zasiłku, przecież to byłaby już normalna praca tyle że poniżej pensji minimalnej...

No i właśnie. W piekiełku zwanym III RP od razu zaczęłyby się schody. W Polsce żeby 10 ludzi mogło odśnieżać publiczną ulicę, to 5 musi im tę pracę organizować, planować, czuwać nad jej wykonaniem, robić projekty, starać się o dofinansowanie, pisać sprawozdania, robić szkolenia BHP itp. itd. Na to moja szanowna małżonka dodała, że wystarczy aby każdego z bezrobotnych przypisać do jednej instytucji, firmy czy czegokolwiek co może mieć dlań pracę i niech tam codziennie delikwent dostanie (np. od dyrektora szkoły) pieczątkę, że się stawił i albo wykonał pracę, albo pracy dlań nie było. Pieniądze zaś dostanie co miesiąc jak do tej pory. Organizacyjnie banalne. Jednak ...od razu by się okazało, że trzeba także odprowadzić składki emerytalne, stanowiska pracy nachodziłyby różne kontrole z PIPu czy innego SANEPIDu a koniec końców wyszłoby, że całość jest sprzeczna z 50 ustawami, których (p)osłowie boją się ruszyć, bo są tak skomplikowane, że sami nie wiedzą co się stanie jak zaczną w nich grzebać. Nie mówiąc już o tym co na to powie Unia... uff...


Patrząc na to z tej perspektywy i biorąc pod uwagę, że zorganizowanie pracy przez urzędy bezrobotnym kosztowałoby prawdopodobnie kilka razy więcej niż obecnie ich zasiłki, to wolę już jeśli biorą oni te pieniądze za nic i siedzą przed telewizorami. To tak, jak z niektórymi dotowanymi przedsiębiorstwami państwowymi. Był moment, gdy rząd dopłacał do stoczni rocznie takie sumy, że korzystniej byłoby kazać pójść stoczniowcom do domów i płacić im normalne pensje za nicnierobienie. Tak to już jest, że wszystko do czego miesza się rząd zwykle kończy się patologią. Co nie zmienia faktu, że pomysł mojej lepszej połówki był dobry i prosty jak konstrukcja cepa, jednak w naszym piekiełku chyba nie do zrealizowania  :(

poniedziałek, 20 września 2010

Herbata słodka od mieszania

Mało istotny w sumie news skłonił mnie do krótkiej myśli: w Unii już zdaje się wszyscy politycy dawno stracili kontakt z rzeczywistością. Otóż wszyscy chwalą rewolucyjny pomysł polskiego rządu, by przedsiębiorcy zamiast dotacji dostawali kredyty (tzn. pożyczki, różnica zdaje się tkwi w braku procentu). Sama idea polegająca na tym, że zabiera się podatnikom po to by dotować prywatny biznes jest jakąś aberracją. Albo jest prywatny albo nie. Ale mniejsza z tym - przejdźmy nad tym wyjątkowo do porządku dziennego, co innego zwróciło moją uwagę. Otóż z tych dwóch złych rzeczy: dotacja kontra pożyczka lepsza jest ta pierwsza. W tym bowiem przypadku pieniądze będące we władaniu rządu (polskiego czy też unijnego, wsio rawno) trafiają do prywatnych rąk. Ma więc miejsce, można powiedzieć, swoista prywatyzacja tych środków. Że najpierw ukradziono je podatnikom i że taka dotacja ma mnóstwo uwarunkowań sprawiających, że przedsiębiorca na długo zostaje klientem rządu, to inna sprawa, ale przynajmniej ta sumka trafia znów do prywatnej kieszeni. Pożyczka natomiast trafia z powrotem do kieszeni rządowej. Raz ukradziona podatnikowi - będzie służyć rządowi do psucia rynków już po wsze czasy (chyba że obdarowany zbankrutuje, czego zdaje się nikt w tym równaniu nie bierze pod uwagę). Co więcej. Jeśli uda się pożyczkowanemu przedsiębiorcy uzyskać jakiś zysk, to rząd znów go ograbi poprzez podatki i będzie miał jeszcze więcej pieniędzy na pożyczkowanie innych przedsiębiorców. Istne perpetuum mobile (uwaga zasadnicza: w każdym perpetuum mobile tkwi jakiś błąd w rozumowaniu, znajdź błąd w tym przypadku). A więc coraz więcej pieniędzy w gestii państwa, coraz więcej socjalizmu. I to się najbardziej podoba Unii jak również dzielnie wtórującemu jej dziennikarzowi, który pisze na koniec:
Dziś, gdy przedsiębiorstwo zdobędzie dotację np. na zakup koparki, posłuży ona kilkanaście lat. Ale potem idzie na złom, a unijny pieniądz bezpowrotnie znika.
No tak, znikłby, a tak nie będzie znikać! Heureka! A skąd biorą się pieniążki na zwrot pożyczki i co stałoby się z nimi gdyby pożyczka była dotacją? Niech sprytny dziennikarzyna odpowie sobie na to pytanie zanim napisze kolejny błyskotliwy tekst. I zastanowi się, czy aby na pewno herbata robi się słodka od mieszania a cukier po wsypaniu i zamieszaniu można wyjąć i nasypać do kolejnej herbaty...

sobota, 18 września 2010

Oszustwo?

Z dosyć sporym (jak na skromną jak na razie bazę czytelników tego bloga) odzewem spotkał się tekst Za drogo? To nie korzystaj. Niektórzy z czytelników zarzucili mi nawet popieranie oszustów. O ile postawa opisywanych w tekście kierowców jest faktycznie na granicy oszustwa oraz opierając się wyłącznie na przekazie medialnym mogłem tutaj nie zauważyć jakichś istotnych okoliczności to jednak sprawa nie jest tak prosta. Moją intencją nie jest popieranie oszustów, jednak nie wszyscy czytelnicy tak samo rozumieją to słowo. Czym innym jest oszustwo, a czym innym wolna wymiana handlowa, do której nie powinien wtrącać się żaden sąd. Rozpatrzmy to jeszcze raz krok po kroku:
  • Oszustwo to podanie nieprawdziwej informacji w celu zdobycia korzyści. Jeżeli ktoś mówi "złoty dwadzieścia za kilometr" a przy rozliczeniu twierdzi, że klient nie dosłyszał i faktycznie jest 'złotych dwadzieścia za kilometr" to jest oczywiście oszustem. Zmuszanie kogoś siłą, lub szantażem do zawarcia transakcji także jest przestępstwem. Wykorzystanie czyjegoś stanu całkowitego braku świadomości, np. stanu nietrzeźwego, w zasadzie także jest. Ale tu już ostrożnie. Idąc z tą zasadą na całość powinno się w ogóle nie obsługiwać i nie sprzedawać niczego osobom nietrzeźwym. Łącznie np. z przewozem taksówką, co dla takiej osoby jest sporym ułatwieniem. Jednak klient zawsze może powiedzieć, że nie zdawał sobie sprawę z tego co robi i w cale nie chciał jechać do Gdańska a kierowca wykorzystał jego słabość podpuszczając go. Ale z drugiej strony warto pamiętać, że kto świadomie zaczyna spożywać duże ilości alkoholu musi liczyć się z tym, że dozna z tego powodu strat.
  • Nie istnieje coś takiego jak prawdziwa wartość towaru, czy usługi. Ani sprawiedliwa. Każdy towar i usługa są warte tyle na ile dobrowolnie zgodzą się kupujący i sprzedający. I koniec! I to jest sprawiedliwa cena skoro obie strony nieprzymuszane przez nikogo zgadzają się właśnie na nią. Żaden urzędnik, żaden sędzia ani żadna inna osoba na świecie nie ma prawa kwestionować tego układu. Szanujmy prawo wolnych ludzi do zawierania wolnych umów. Drodzy czytelnicy, jeśli sami tego nie będziemy robić, to urzędnicy tym bardziej nie będą. Urzędy skarbowe już teraz ignorują prawa wolnego rynku, np. gdy 10 sprzedawców sprzedaje coś za 100zł a jedenasty sprzeda za 90zł to twierdzą, że kupujący dostał niezasłużoną "nierynkową" cenę i de facto niezasłużenie wzbogacił się a więc musi zapłacić podatek. Do czego doprowadzi rozwijanie tego absurdu? Widzę tutaj niebezpieczne wdzieranie się dziwnej mutacji demokracji w podstawowe zasady wolnego rynku. Tej niebezpiecznej odmiany demokracji, która nie polega na tym, że klienci swobodnie wybierają takie usługi i towary jakie są dla nich korzystne, np. jak najtańsze, a czymś w rodzaju głosowania nad tym jaka cena jest prawidłowa. Użytkownik "Inspektor Leśny" w komentarzu do poprzedniego tekstu napisał, że w Szwecji (którą w przypływie dobrego humoru nazwał normalnym państwem) nieuzasadnione podniesienie ceny przez sprzedawcę nazywane jest oszustwem. A więc kto ma ustalać ceny? Komisja robotniczo-chłopska? Minister finansów? Wyborcy w głosowaniu? Sąd? Jakim prawem ktokolwiek próbuje narzucać dwóm wolnym stronom: kupującemu i sprzedającemu na jaką cenę chcą się umówić? Nie wspominając już o tym, że ustrój gospodarczy, w którym ceny regulował rząd już przerobiliśmy i jak dobrze pamiętamy skończył się wyłącznie pustymi półkami.
  • Dlaczego przewóz osób jest tak mocno uregulowany przez państwo, a np. gastronomia nie? Dlaczego nikt nie wywiesza przed restauracjami szyldów "to nie jest restauracja" pisząc "to nie jest" małymi literkami? Dlaczego nie ma procesów o to, że klient wszedł do lokalu, zamówił kotleta i dostał rachunek na 1000zł? Odpowiedź na pierwsze pytanie jest mi nieznana. Z sobie tylko znanych powodów przewóz osób został uznany za tak wrażliwą dziedzinę życia, że aż musiano wydać specjalne licencje na "taxi", regulować dla nich ceny maksymalne, określić ustawą wygląd pojazdów, oraz dla tych, którzy nie chcą być "taxi" ale także wozić ludzi za pieniądze ustalić inne, niewiele łatwiejsze do uzyskania licencje. Litości. Dlaczego nie mogę po prostu wozić ludzi swoim samochodem biorąc od nich za to pieniądze? Co jest w tym takiego niezwykłego, wrażliwego czy specjalnego? Dlaczego wolno fryzjerowi machać nożyczkami koło czyjegoś ucha, mechanikowi grzebać przy hamulcach czyjegoś auta, kucharzowi gotować komuś potrawę z grzybów, a nie wolno bez specjalnego pozwolenia wozić drugiej osoby samochodem? A odpowiedź na pytanie dlaczego nie ma procesów o kotleta i dlaczego nie ma dziwnych kombinacji z nazwami jest prosta. Rynek jest wolny i wypracował już odpowiednie reguły i standardy. Każdy kto wchodzi do restauracji pierwsze co robi, to studiuje menu z cennikiem. Jeśli tego nie zrobi jest frajerem. Nikogo jakoś nie oburza, że w niektórych warszawskich hotelach herbata kosztuje 20zł, więc dlaczego oburza go to, że przejazd samochodem kosztuje 20zł za kilometr? W przypadku przewozów ludzie są po prostu przyzwyczajeni do tego, że rynek jest wyregulowany przez rząd i nie wiedzą, iż o swój interes trzeba walczyć. Mógłbym się rozpisywać dłużej, ale konkluzja jest prosta: przewóz osób to rynek patologiczny jak niemal każdy, za którego regulowanie bierze się rząd. Na takim rynku pozostają tylko nieliczni koncesjonowani przez rząd usługodawcy i mafie żerujące na ludzkiej nieświadomości...
  • Informacje dorozumiane. "ikti" pisze, że w gospodarce stosuje się bardzo wiele informacji dorozumianych. Tak i to jest słuszne. Dzięki temu nie trzeba spisywać umów przy prostych czynnościach, a nawet jeśli się je spisuje, to mogą być one krótkie. A jeśli dwie strony mają inne wyobrażenie o sprawach dorozumianych, to od tego jest właśnie sąd aby to rozstrzygnąć. Jednak trudno traktować jako dorozumianą podstawową sporną kwestię w wymianie handlowej jaką jest cena. Cenę trzeba po prostu omówić z drugą stroną transakcji, bo to najważniejsza część wymiany handlowej. Ignorowanie cen przez konsumentów, to spuścizna po PRLu, w którym nie dokonywało się transakcji handlowej, a "zdobywało" towar. Nie kupowało posiłku w restauracji a szło się na konsumpcję, nie płaciło za szereg usług, a dostawało się je "za darmo" od państwa (nadal tak jest w wielu dziedzinach). To powoduje, że ceny nas nie interesują, bo sądzimy że ktoś za nas już je poustalał na rozsądnym poziomie. Gdy tymczasem nie istnieje jeden rozsądny poziom cen, które powinny podlegać swobodnym wahaniom uwzględniając zmiany w otoczeniu, w tym w szczególności zmiany popytu i podaży.
  • Wolna wymiana handlowa jaka odbywa się między dwiema osobami ze względu na fakt dobrowolności przynosi korzyści obydwu stronom. Jeśli jedna ze stron jest pokrzywdzona w tym sensie, że nie ma dostatecznej wiedzy na temat transakcji (rzecz typowa w bankach czy innych firmach finansowych), powinna się od niej powstrzymać lub zdobyć opinię kogoś zaufanego. Rzecz jasna zdarzają się sytuacje gdy ktoś nie może się powstrzymać. Osoba, która musi zapłacić łapówkę strażnikowi w obozie żeby nie zostać zabitą NIE dokonuje wolnej i nieprzymuszonej transakcji. Jednak już sprzedawca parasoli ma prawo podnieść ich cenę w czasie deszczu. Po pierwsze to nie on bezpośrednio wyrządza krzywdę pokrzywdzonemu, lecz siła wyższa - deszcz. Nie ponosi on winy za stan kupującego nie jest mu więc winien żadnych specjalnych warunków. Sprzedawca też nie ma obowiązku niczego sprzedawać - może pójść do domu. Jeśli sprzedawcy parasoli nie będzie - kupujący zmoknie tak samo jak w sytuacji gdy nie kupi parasola. Żaden rząd czy urząd nie powinien zmuszać w deszczu sprzedawców parasoli do przymusowego prowadzenia działalności ani do specjalnych cen. Byłoby to poważne naruszenie wolności sprzedawcy parasoli! Po drugie w warunkach realnej wolonorynkowej konkurencji wysoka cena powinna przyciągnąć innych sprzedawców sprzedających parasole taniej po to by sprzedać ich więcej od tego bardziej chciwego. Ważny warunkiem dobrowolności wymiany handlowej jest więc możliwość powstrzymania się od niej lub zamiany na alternatywną u innego sprzedawcy oraz brak przymusu. W przypadku opisywanym, zamiast korzystać z przejazdu można iść piechotą, pojechać komunikacją miejską, bądź poszukać innego kierowcy. W przypadku deszczu nie ma wyjścia - trzeba zmoknąć, jednak nie mamy prawa zmuszać sprzedawcy parasoli do sprzedania nam czegokolwiek za niesatysfakcjonującą go cenę.
  • Świat nie jest oczywiście czarno-biały i między sytuacją w obozie, a dobrowolną wymianą istnieją jeszcze różne stopnie pośrednie. Czy sprzedawca chleba na terenach dotkniętych powodzią i odciętych od świata ma prawo podnieść cenę. Z jednej strony jest to negatywne etycznie będąc żerowaniem na cudzym nieszczęściu. Z drugiej strony podniesienie cen jest jednak nieuniknione. Wyobraźmy sobie, że jest jeden chleb i 100 chętnych. Nie ma szans aby wszyscy zostali zaspokojeni. Sprzedawca miałby wylosować komu sprzedać chleb? Najczęściej sprzeda temu, który zapłaci najwięcej. Czy to sprawiedliwe, czy nie. Moralne, czy nie - takie jest życie. Jednak gdy sprzedawca przesadzi z wykorzystywaniem trudnej sytuacji innych ludzi, to ci mogą uciec się do przemocy aby "zrewanżować" mu się. Sprzedawca chleba z pewnością musi wziąć to pod uwagę w swoich kalkulacjach.
To są skomplikowane tematy i trudne do rozstrzygnięcia w skróconej formule bloga. Żeby nie przedłużać skończę więc stwierdzeniem, że podstawowym kryterium swobodnej wymiany handlowej między wolnymi ludźmi jest dobrowolność i brak przymusu. Przymus utrzymywania specjalnych niskich lub specjalnych wysokich (np. rolnictwo) cen powoduje z kolei wyłącznie powstrzymywanie się jednej ze stron od transakcji i nierównowagę na rynku (brak towaru, jego nadmiar, brak nawyków oszczędzania czy magazynowania towaru, zaburzenia w przepływie kapitałów, gwałtowniejsze wahania cen po ich uwolnieniu itp.).

czwartek, 16 września 2010

Dług publiczny

Dziś coś pozornie luźniejszego. Rewelacyjny teledysk podpisany przez DJFunkyKoval pt. "Dług Publiczny" Piosenka, która dzięki ciekawej formie, ma szansę przebić osławionego Jożina z Bażin (zerknijcie na te oldskulowe chórki i na nawiedzonego basistę :) ) traktuje jednak o sprawach poważnych: o błyskawicznie rosnącym długu państwa. No nie, nie państwa - państwo to jest twór abstrakcyjny i ono faktycznie nie ma długu. Tak naprawdę piosenka mówi o długu nas wszystkich, który wynosi obecnie... 740 mld. zł. To nie żart. Każdy włącznie z niemowlakami jest winien ok 20 tys. zł. W jakim tempie rośnie dług publiczny można sprawdzić na stronie http://www.zegardlugu.pl/
Ażeby się nie dalej denerwować cytuje już tylko piosenkę Dług Publiczny... Cięcia moje.

Opowiem historię o długu publicznym,
Nazwijmy go długiem kosmicznym.
Można wysłać - nie, to nie farsa,
Za te pieniądze Polaka na Marsa.

Warto zapytać kto dług zaciągał,
Kto od problemu uwagę odciąga.
Kogo należy za stan rzeczy winić,
A komu krzywdy zadośćuczynić.

Problem stanowią kolejne rządy,
Wdrażają stare, socjalne przesądy.
Nie ma różnicy partia jaka,
Taktyka kradzieży zawsze jest taka:

Wydoić budżet po samo dno,
PiS SLD PSL i PO.
Rządzenie dla nich, to kręcenie lodów,
Starają się nie zostawiać dowodów.

...
Gdy sprawa przecieknie do wrogich mediów,
Używają wtedy innych remediów.
Wystarcza zwykłe bicie piany,
Krzyż uwielbiany, krzyż wyśmiewany.

Lud spiera się w sprawie pomników,
A nie, kto okrada podatników.
Młodzi, wykształceni i chyba z rezerwatu,
Drąc ryj pod krzyżem o podwyżce VAT-u zapomną.

...


To nie moja wina, że rządzą głupio,
Skupiają się tylko nad własną dupą.
Żyłoby się lepiej bez budowy orlików,
Wszystkim, nie tylko znajomym królików.

Rząd tak bardzo dobrze nam "służy",
Sto osiemdziesiąt miliardów nas zadłużył.
Trzydzieści trzy miliardy odsetek rocznie,
Z tego powodu dług ciągle rośnie.

Dług w całości to siedemset miliardów,
I jeszcze dziesięć, będzie na kloszardów.
Siedemset dziesięć to piękna liczba,
Ale nie, gdy musi na to tyrać Ojczyzna.

Bo żeby dać, choćby w dobrej wierze,
Urzędnik co wypłaca drugie tyle bierze.
Przerost biurokracji związek ma z długiem,
Wracam do basu, bo biurw nie lubię.

...


Wszystkie rządy roztrwoniły sporo forsy,
Nasz ostatni jest chyba najgorszy.
Czarował wyborców liberalizmem,
Pomylił go wyraźnie z socjal-etatyzmem.

Zamiast wprowadzić gospodarczą wolność,
Znacząco zmniejszyć biurokrację, nieudolność.
Obniżyć podatki, zlikwidować składki,
By pieniędzy nie miał ZUS, tylko biedne dziadki.

W górę VAT, brak cięcia wydatków,
Łatwo przychodzi podnoszenie podatków.
Wolą kraść więcej, niż reformować.
Lubią gadać, nasz czas marnować.

Wszystko obiecał nasz "cudny" rząd,
Drugą Irlandię nie wiadomo skąd.
Zapomniał, że Irlandia dobrze miała,
W okresie, gdy podatki obniżała.

W rządzie umysłowo ograniczeni,
Zamiast ciąć wydatki,
Łapę do kieszeni naszej i pokoleń przyszłych wsadzają,
Żadnych skrupułów gnoje nie mają.

Od lat dobrze robią tylko sobie,
W państwie wszystko stoi na głowie.


Na (wątpliwe) pocieszenie na koniec dodam, że dług publiczny USA rośnie jeszcze szybciej. Ciekawe do czego doprowadzi to życie ponad stan, na pewno do niczego dobrego...

piątek, 10 września 2010

Garden guerilla

W naszym przeideologizowanym świecie większość ekologów jest niestety nastawiona bardzo ideologicznie do tego co czyni. Zamiast promować wszystko to, co dobre dla przyrody, promują tylko rzeczy wygodne z punktu widzenia ich światopoglądu . Większość z nich to niestety lewicowi utopiści, szkodniki lub zwyczajni naciągacze (a o wolnorynkowym sposobie na ekologię jeszcze kiedyś napiszę, to arcyciekawy temat). Oczywiście jest także wielu ekologów rozsądnych (jak w każdej grupie). Rzeczywistość bywa jednak zabawna. Nawet będąc aktywistą o mocno lewicowych poglądach można przyczynić się do zmiany świata w duchu libertariańskim. Punktem styku jest niechęć do biurokratycznych reguł narzucanych przez wszechobecne państwo, czyli lekka lub mocniejsza anarchia. Czasem coś jeszcze...

Grupy aktywistów zwanych partyzantką ogrodową (np. Miejska Partyzantka Ogrodnicza ) przejmują miejskie nieużytki, zaniedbane skwery, rozdeptane trawniki, połacie zdewastowanej ziemi, niechciane i zapuszczone kwietniki, porośnięte chwastami nasypy i inne teoretycznie bezużyteczne przestrzenie i samowolnie obsadzają je wybranymi przez siebie roślinami, a następnie dbają o nie. Tak! Jedni, o co bardziej estetycznym zacięciu, sadzą kompozycje kwiatowe, inni bardziej pragmatyczni, sadzą zioła i warzywa. Młodzież skupiona w tych ruchach ma najczęściej lewicowe poglądy, uważając to za specyficzną walkę klas, dzięki której każdy może mieć własne poletko, czy go stać na dom z ogrodem, czy nie. Sądzą, że to protest przeciwko prywatyzacji przestrzeni publicznej i jest to jak najbardziej prolewicowe, prospołeczne i antykapitalistyczne (ale już niekoniecznie socjalistyczne, socjalizm <> anarchizm). I tu są przypadkowo w grubym błędzie, co za chwilę wykażę :-). Dołączają do nich także starsze osoby jak i przypadkowi przechodnie zafascynowani tym, że ktoś w końcu zajmuje się paskudnymi trawnikami miejskimi. Wielokrotnie osoby działają w takim ruchu zupełnie nieświadome. Chyba każdy zna staruszki dbające o przyuliczny skwer z kwiatami. Tak, teraz te babcie nazywają się garden guerillas :-)

Rzecz jasna takie działanie jest nielegalne. W państwie urzędokracji aby legalnie zasadzić drzewo, albo zmienić kawałek gołej ziemi w trawnik trzeba mieć serię pozwoleń z miejskich urzędów. Ogrodowi partyzanci nie byliby jednak prawdziwymi anarchistami, gdyby przejmowali się takimi drobiazgami.Władze miejskie z resztą traktują tę działalność z przymrużeniem oka zadowolone pewnie, że ktoś wykonuje prace, które tak naprawdę są ich obowiązkiem. Najgorszym, co zazwyczaj spotyka partyzantów zieleni, jest pouczenie przez policję. Gdy władze są bardziej zdeterminowane, to zwyczajnie likwidują rośliny (jako ktoś, kto kilka drzewek w życiu posadził domyślam się, że to boli pewnie bardziej niż niejedna grzywna).

A teraz pozwolę sobie wrócić do hasła "protestujemy przeciwko prywatyzacji przestrzeni publicznej". Młodym aktywistom wydaje się, że pokazują: patrzcie - przestrzeń publiczna jest OK. A jest dokładnie na odwrót. Robiący to nie wiedzą bowiem, że de facto właśnie prywatyzują przestrzeń publiczną. Wcześniej należała do wszystkich, a więc była niczyja, a teraz oni biorą ją w opiekę i sadzą na niej wybrane przez siebie rośliny. Oni ją uprawiają! Dbają o nią! Nadzorują! A więc są jej właścicielami.Spełniają kryteria opieki właścicielskiej. Biorą sobie przestrzeń niczyją jak pionierzy na dzikim zachodzie i porządkując ją wyłaniają z niebytu publicznej otchłani. Opieka właściciela nie oznacza od razu grodzenia płotem, można być właścicielem ziemi i pozwalać korzystać z niej każdemu (weźmy choćby, nie siląc się na mocno wyszukany przykład, centra handlowe - prywatne a jednak publicznie dostępne), ale personalna opieka nad skrawkiem ziemi to jest jak najbardziej przejaw własności. Tym samym jest to działanie jak najbardziej prokapitalistyczne i w duchu libertariańskim. Ideolog radykalnej odmiany libertarianizmu (anarchokapitalizmu) Rothbard dawał czytelnikom wskazówki aby brać własność publiczną bez czyjegokolwiek pozwolenia i prywatyzować ją samowolnie. To właśnie czynią komandosi zieleni. I wspaniale pokazują, że ziemi powinna mieć konkretnego opiekuna, bo wtedy jej plon jest lepszy, piękniejszy i wartościowszy. Brawo ogrodowi komandosi, tak trzymać! Wolność jest w nas!

PS. Gdyby przyszli i chcieli uprawiać coś na mojej prywatnej ziemi byłbym zapewne skłonny do użycia wobec nich przemocy. Niech sobie lewactwo za dużo nie myśli :-)

czwartek, 9 września 2010

Zasadzka na rośliny

Jak donoszą źródła polska policja dokonała kolejnego brawurowego zatrzymania. Tym razem dzielni stróże prawa urządzili zasadzkę na... niebezpieczne rośliny złowrogo rosnące sobie w skansenie w miejscowości Lipiny. W celu dokonania rozpoznania jeden z policjantów przebrał się za turystę i w tym jakże sprytnym kamuflażu precyzyjnie zidentyfikował siedlisko niebezpiecznej flory. Po sprawnej akcji, rośliny zostały aresztowane, wyrwane i przewiezione do policyjnego eksperta, który zidentyfikował je jako... konopie pastewne, nie zawierające substancji narkotycznych.

Jak mówi właścicielka skansenu, utworzyła go po to, by oddać klimat wsi z epoki "Chłopów" Reymonta, której mieszkańcy hodowali konopie w celach pozyskania oleju konopnego oraz lin. Turystom inicjatywa bardzo się spodobała, a śmiało możemy podejrzewać, że historia z aresztowanymi roślinami jeszcze doda dodatkowego kolorytu inicjatywie i zwiększy jej popularność. Pozostaje tylko pytanie czemu nie wycofano do tej pory ze szkół tego paskudnego gniota promującego narkotyki jakim są "Chłopi"? To zdaje się niedopatrzenie Ministerstwa Edukacji. Młodzież powinna chyba mieć lepszych idoli niż ten stary narkoman Boryna? Czekamy także na kolejne zatrzymania niebezpiecznych roślin. Nasze dzieci mogą być zagrożone złowrogimi roślinami bezczelnie i bez skrupułów wegetującymi dosłownie za krzakiem w sąsiedztwie...

piątek, 3 września 2010

Mielonka z mielonką

" - Towarzyszu dyrektorze, sądzę że w naszym zakładzie zbyt dużo czasu poświęcamy na różnego rodzaju narady, zebrania, planowania, posiedzenia i analizy. Po tym wszystkim nie mamy już czasu pracować.
 - Słusznie towarzyszu, w takim razie proszę zebrać zespół - przeanalizujemy ten problem na zebraniu."

Ten stary PRLowski dowcip z brodą przychodzi natychmiast na myśl, kiedy czyta się najnowszego newsa o powołaniu przez premiera nowego urzędu, o nazwie uwaga: "pełnomocnik szefa rządu do walki ze zbędną biurokracją" Takie stanowisko będzie wkrótce pełnić p. Adam Jasser, a do jego obowiązków należeć będzie: likwidacja nadmiernej biurokracji, deregulacja gospodarki i zwolnienie niepotrzebnych urzędników obciążających budżet. Wydawać by się mogło, że powoływanie kolejnego biurokraty do walki z biurokracją jest niezbyt mądre, ale tak powiedzą tylko złośliwcy i ludzie małostkowi, którzy dla zasady nie doceniają troski swojego Premiera o naród. Dlatego niniejszym życzę p. Jasserowi powodzenia i wierzę, że gdy do swojego trudnego i jakże odpowiedzialnego zadania zatrudni sztab specjalistów oraz zamówi szereg ekspertyz i analiz dojdzie do jedynie słusznych wniosków i... zwolni samego siebie. W końcu do tego został powołany.

A na koniec skecz z Monty Pythona:
KLIENT 1 : A mogłabym dostać jajko z bekonem, mielonką i kiełbasą, ale bez mielonki?
KOBIETA ZA LADĄ : Co to ma znaczyć?!
KLIENT 1 : Ja nie lubię mielonki!
Wikingowie w chórze : Mielonka, mielonka, to wspaniała przekąska!!
KOBIETA ZA LADĄ : Stulić mordy! Cisza!! Nie mogę podać jajka z bekonem, mielonką i kiełbasą BEZ mielonki!
KLIENT 1 : Czemu?
KOBIETA ZA LADĄ : Bo wtedy nie byłoby to jajko z bekonem, mielonką i kiełbasą!
KLIENT 1 : Ja nienawidzę mielonki!
KLIENT 2 : Nie rób afery kochanie. Zjem twoją mielonkę, ja ją uwielbiam. Chętnie zjem mielonkę z mielonką, mielonką, mielonką, prażoną fasolą i mielonką.
KOBIETA ZA LADĄ : Fasola się skończyła.
KLIENT 2 : A dostanę w zamian mielonkę?
KOBIETA ZA LADĄ : Chce pan mielonkę z mielonką, mielonką, mielonką, mielonką, mielonką, mielonką i mielonką?
KLIENT 2 : Tak.


I rządowa wersja skeczu:
WICEPREMIER: A czy możemy zmniejszyć biurokrację zwalniając część biurokratów?
PREMIER: Co to ma znaczyć?!
WICEPREMIER: Ja nie lubię biurokratów!
Posłowie w chórze: Biurokracja, biurokracja, to wspaniałe hobby!!
PREMIER: Stulić mordy! Cisza!! Nie mogę zwolnić biurokratów nie powołując innych biurokratów!
WICEPREMIER: Czemu?
PREMIER: Bo na tym polega biurokracja. Nie może być biurokracji BEZ biurokracji, a sam jestem biurokratą!
WICEPREMIER: Ja nienawidzę biurokracji!
MINISTER: Nie rób afery stary, ja chętnie przejmę część twojej biurokracji, ja ją uwielbiam. Chętnie zatrudnię jeszcze kilkuset dodatkowych biurokratów jeśli ty zwolnisz część swoich.
PREMIER: Limit zwolnień na ten rok został wyczerpany.
MINISTER: Więc może kogoś zatrudnię?
PREMIER: To może biurokratę do walki z biurokracją?
MINISTER: Tak.