piątek, 10 września 2010

Garden guerilla

W naszym przeideologizowanym świecie większość ekologów jest niestety nastawiona bardzo ideologicznie do tego co czyni. Zamiast promować wszystko to, co dobre dla przyrody, promują tylko rzeczy wygodne z punktu widzenia ich światopoglądu . Większość z nich to niestety lewicowi utopiści, szkodniki lub zwyczajni naciągacze (a o wolnorynkowym sposobie na ekologię jeszcze kiedyś napiszę, to arcyciekawy temat). Oczywiście jest także wielu ekologów rozsądnych (jak w każdej grupie). Rzeczywistość bywa jednak zabawna. Nawet będąc aktywistą o mocno lewicowych poglądach można przyczynić się do zmiany świata w duchu libertariańskim. Punktem styku jest niechęć do biurokratycznych reguł narzucanych przez wszechobecne państwo, czyli lekka lub mocniejsza anarchia. Czasem coś jeszcze...

Grupy aktywistów zwanych partyzantką ogrodową (np. Miejska Partyzantka Ogrodnicza ) przejmują miejskie nieużytki, zaniedbane skwery, rozdeptane trawniki, połacie zdewastowanej ziemi, niechciane i zapuszczone kwietniki, porośnięte chwastami nasypy i inne teoretycznie bezużyteczne przestrzenie i samowolnie obsadzają je wybranymi przez siebie roślinami, a następnie dbają o nie. Tak! Jedni, o co bardziej estetycznym zacięciu, sadzą kompozycje kwiatowe, inni bardziej pragmatyczni, sadzą zioła i warzywa. Młodzież skupiona w tych ruchach ma najczęściej lewicowe poglądy, uważając to za specyficzną walkę klas, dzięki której każdy może mieć własne poletko, czy go stać na dom z ogrodem, czy nie. Sądzą, że to protest przeciwko prywatyzacji przestrzeni publicznej i jest to jak najbardziej prolewicowe, prospołeczne i antykapitalistyczne (ale już niekoniecznie socjalistyczne, socjalizm <> anarchizm). I tu są przypadkowo w grubym błędzie, co za chwilę wykażę :-). Dołączają do nich także starsze osoby jak i przypadkowi przechodnie zafascynowani tym, że ktoś w końcu zajmuje się paskudnymi trawnikami miejskimi. Wielokrotnie osoby działają w takim ruchu zupełnie nieświadome. Chyba każdy zna staruszki dbające o przyuliczny skwer z kwiatami. Tak, teraz te babcie nazywają się garden guerillas :-)

Rzecz jasna takie działanie jest nielegalne. W państwie urzędokracji aby legalnie zasadzić drzewo, albo zmienić kawałek gołej ziemi w trawnik trzeba mieć serię pozwoleń z miejskich urzędów. Ogrodowi partyzanci nie byliby jednak prawdziwymi anarchistami, gdyby przejmowali się takimi drobiazgami.Władze miejskie z resztą traktują tę działalność z przymrużeniem oka zadowolone pewnie, że ktoś wykonuje prace, które tak naprawdę są ich obowiązkiem. Najgorszym, co zazwyczaj spotyka partyzantów zieleni, jest pouczenie przez policję. Gdy władze są bardziej zdeterminowane, to zwyczajnie likwidują rośliny (jako ktoś, kto kilka drzewek w życiu posadził domyślam się, że to boli pewnie bardziej niż niejedna grzywna).

A teraz pozwolę sobie wrócić do hasła "protestujemy przeciwko prywatyzacji przestrzeni publicznej". Młodym aktywistom wydaje się, że pokazują: patrzcie - przestrzeń publiczna jest OK. A jest dokładnie na odwrót. Robiący to nie wiedzą bowiem, że de facto właśnie prywatyzują przestrzeń publiczną. Wcześniej należała do wszystkich, a więc była niczyja, a teraz oni biorą ją w opiekę i sadzą na niej wybrane przez siebie rośliny. Oni ją uprawiają! Dbają o nią! Nadzorują! A więc są jej właścicielami.Spełniają kryteria opieki właścicielskiej. Biorą sobie przestrzeń niczyją jak pionierzy na dzikim zachodzie i porządkując ją wyłaniają z niebytu publicznej otchłani. Opieka właściciela nie oznacza od razu grodzenia płotem, można być właścicielem ziemi i pozwalać korzystać z niej każdemu (weźmy choćby, nie siląc się na mocno wyszukany przykład, centra handlowe - prywatne a jednak publicznie dostępne), ale personalna opieka nad skrawkiem ziemi to jest jak najbardziej przejaw własności. Tym samym jest to działanie jak najbardziej prokapitalistyczne i w duchu libertariańskim. Ideolog radykalnej odmiany libertarianizmu (anarchokapitalizmu) Rothbard dawał czytelnikom wskazówki aby brać własność publiczną bez czyjegokolwiek pozwolenia i prywatyzować ją samowolnie. To właśnie czynią komandosi zieleni. I wspaniale pokazują, że ziemi powinna mieć konkretnego opiekuna, bo wtedy jej plon jest lepszy, piękniejszy i wartościowszy. Brawo ogrodowi komandosi, tak trzymać! Wolność jest w nas!

PS. Gdyby przyszli i chcieli uprawiać coś na mojej prywatnej ziemi byłbym zapewne skłonny do użycia wobec nich przemocy. Niech sobie lewactwo za dużo nie myśli :-)

5 komentarzy:

  1. Ciekawe.
    Ale jedna merytoryczna uwaga (zawodowo nie wytrzymałem) - Stają się POSIADACZAMI, ale nie właścicielami. Posiadanie to obiektywna rzeczywistość, własność to zapis w papierach. Można być posiadaczem i czuć się właścicielem, ale to nie to samo. A zresztą chyba Wojciech Majda jest również częściowo takim guerrilla, a raczej nie cierpi na lewoskręt mózgu

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeśli jako własność rozumiemy coś koncesjonowanego przez państwo (że ktoś ma papierek na to że jest właścicielem), to masz rację. I być może słowo posiadacz jest faktycznie precyzyjniejsze.
    Wojciech Majda o ile kojarzę prowadzi blog Polski Instytut Permakultury. Ciekawy, czasem czytuję. Nie wiedziałem, że sadzi warzywa po ciemku w miejscach publicznych :) W każdym razie ruchy anarchistyczne nieoderwalnie kojarzą się większości ludzi lewicowo, a są przecież tak ciekawe inicjatywy jak ta o której napisałem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wspominał na blogu o zbieraniu dzikich owoców i o odrobinie dbania i o te drzewka.
    Z definicji własności wynika, że jest to stan prawny - czyli właśnie sankcjonowany przez państwo, a posiadanie jest faktyczne, czyli nie musi mieć związku z własnością (złodziej) ani z państwem, czy podmiotowością prawną (posiadanie kości przez psa :). Ale spojrzenie naprawdę ciekawe i znalezienie wolnościowców wsród zdawałoby się lewaków jest ciekawym osiągnięciem. Więcej takich proszę

    OdpowiedzUsuń
  4. Do takich właśnie ludzi powinien ruch wolnościowy trafiać z propagandą - już chcą dobrze, wystarczy ich doedukować i będą po naszej stronie.

    OdpowiedzUsuń
  5. Jest wielu ludzi, którzy prowadzą tego typu działalność bez żadnych podtekstów ideologicznych, zupełnie nieświadomi, że są lewakami czy tam kimś. Śmiem twierdzić, oczywiście nie podpierając się żadnymi badaniami tylko logiką, że w miarę pogłębiania się zapaści ekonomicznej liczba takich ludzi rośnie. Sam to robię w geście sprzeciwu wobec stopniowo postępującej zmiany naszego otoczenia w pustynię (w oficjalnej propagandzie nazywa się to "stepowieniem"). Ideologia ma to do siebie, że zazwyczaj kończy się tam, gdzie zaczyna się pusty brzuch, a znaki na niebie i ziemi wskazują, że w przypadku małego dupnięcia otaczającej nas gospodarki brzuchy zrobią się puste bardzo szybko. Nie każdego stać na kupno hektarów ziemi i przekształceniu ich we własny azyl, a niektórych stać tylko nie bardzo mają co kupić bo to co było w sensownych lokalizacjach jest już bardzo dawno rozprzedane, a obszarowe dopłaty unijne sprawiają, że nikt przy zdrowych zmysłach ziemi nie sprzedaje, przecież można dostać kasę zupełnie za nic, za samo posiadanie ziemi i bycie nieplantatorem lucerny. Dlatego sieje się różne rzeczy również na dziko, żeby kiedyś mieć co do gęby włożyć jak będzie taka potrzeba albo kaprys.

    PS. Na przemoc trzeba odpowiadać przemocą.

    OdpowiedzUsuń