wtorek, 5 listopada 2013

Dekret Bieruta/Tuska (*)

(za Wikipedią) Dekret Bieruta – potoczna nazwa Dekretu o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m. st. Warszawy wydanego w dniu 26 października 1945 roku przez Krajową Radę Narodową (KRN), której Prezydentem był Bolesław Bierut.
Na jego mocy na własność gminy m.st. Warszawy przechodziły wszelkie grunty w przedwojennych granicach miasta. Dekret w założeniach miał ułatwić odbudowę stolicy, zwłaszcza dzielnic zrównanych z ziemią. Nie dotyczył budynków, a tylko gruntów – budynki znajdujące się na nich miały pozostać własnością dotychczasowych właścicieli. W praktyce jednak zabierano właścicielom również kamienice lub poddawano je obowiązkowi kwaterunku – dotyczyło to zwłaszcza dzielnic centralnych, gdzie znajdowały się grunty o dużej wartości, jak Śródmieście, Mokotów, Ochota. Na peryferiach ograniczano się do przejęcia gruntów.

Ministerstwo Sprawiedliwości ma nowy pomysł. Chce znieść starą, rzymską zasadę mówiącą że właścicielem każdej nieruchomości jest właściciel gruntu, na którym została ona zbudowana. Wg nowych przepisów możliwe byłoby więc budowanie na cudzym gruncie i swobodne dysponowanie stworzonym tak budynkiem o ile tylko właściciel gruntu zgodził się notarialnie na takie rozwiązanie. No cóż, co prawda zasada rzymska nie powstała przez przypadek i prawo takie może w wielu przypadkach bardzo gmatwać sytuację właścicielską gruntów i budynków, to jednak samo w sobie nie jest złe, bo jeżeli właściciel gruntu tak akurat chce nim zadysponować i pozbyć się części kontroli nad nim, to jest to jego sprawa i nikt nie powinien się wtrącać. W wielu rozwiniętych krajach już funkcjonuje podobne prawo. W zdecydowanej większości przypadków układ taki będzie co prawda kłopotliwy, bo to jak branie sobie na głowę lokatora, którego nie można się w żaden sposób pozbyć, ale niekiedy może to mieć sens, np. dla właściciela gruntu w centrum dużego miasta nie posiadającego zasobów do jego zabudowy. Może on nie tracąc prawa własności gruntu brać wynagrodzenie za postawiony na nim cenny biurowiec czy inny drogi budynek.

Niestety. Jeśli ktoś pomyślał sobie, że to właśnie ulżenie w takich przypadkach jest głównym motorem tego pomysłu, to jest w grubym błędzie. Kasta urzędnicza chce przy okazji upiec tutaj swoją własną pieczeń i dorzucić do ustaw kilka wielce korzystnych dla siebie zapisów. Już wstępne pomysły rozwiewają bowiem wątpliwości co jest sednem tego pomysłu:

"Z drugiej strony prawo zabudowy ma być też alternatywą dla obecnego wywłaszczania właścicieli, gdy ich grunt jest potrzebny na cel publiczny, np. pod budowę zbiornika wodnego.
...
Właścicielowi gruntu przysługiwałoby wynagrodzenie, ale ministerstwo zakłada, że prawo zabudowy gruntu mogłoby być też ustanawiane nieodpłatnie"


i dalej...

"Zasadniczo resort zakłada, że do ustanowienia prawa zabudowy byłaby potrzebna umowa zawarta u notariusza. Ministerstwo nie wyklucza jednak, że prawo zabudowy będzie ustanawiane również na podstawie decyzji administracyjnej wojewody, tak jak dzieje się to dziś np. przy wywłaszczaniu nieruchomości na cele publiczne."

Krótko mówiąc: biedne państwo już więcej nie będzie musiało wykupywać wywłaszczanych gruntów i wydawać ostatni grosz na rzecz tych wstrętnych obszarników i kułaków. Od teraz wystarczy rzucić tysiaka rocznie (albo i nie w zależności od łaski pana-urzędnika: "mogłoby być też ustanawiane nieodpłatnie") i hektar gruntu na dekady można zająć pod linię przesyłową, nową drogę do domu burmistrza czy np. odwiert gazu łupkowego (rzecz jasna duże koncerny także zyskują na takim prawie, łapówka dla wojewody jest jak by nie patrzeć znacznie tańsza niż wykup gruntu). Co prawda istniejące prawo już teraz daje dużą swobodę urzędnikom, bo wystarczy decyzja administracyjna by na czyjś grunt wjechały buldożery a odszkodowania są zwykle płacone dopiero po latach walk sądowych (od lat niezmienne: "nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?") i często rażąco niskie (były w przeszłości sytuacje takie jak np. ta gdy w odszkodowaniu za ziemię zabraną sadownikowi nie uwzględniono kosztów odtworzenia drzew) albo wypłacane w taki sposób że puszczały właściciela gruntu z torbami (np. właściciel piekarni, który stracił część działki na budowę drogi odcinającej go od klientów ekranami dźwiękoszczelnymi czyniącymi biznes bezużytecznym, państwo zaś wykupiło tylko mały kawałek na samą drogę), jednak dla sypiącego się budżetu nawet i to było za wiele. Gdy my tu wicie-rozumicie liczymy każdy ukradziony wcześniej  grosz, wy burżuje neoliberalne chcecie jeszcze odszkodowania od biednego państwa, które przecież ma prawo robić wam koło d... rozwijać ważne społecznie inwestycje? Nic z tego. Ale znajcie pańską łaskę, my przecież nie bolszewia i o żadnej nacjonalizacji nie ma mowy - dostaniecie jałmużnę wynagrodzenie (tzn. o ile akurat wcześniej nie rozkradliśmy są pieniądze w budżecie), którego sprawiedliwą, "rynkową" wartość ustali pan urzędnik.
No bo w pseudokapitaliźmie radośnie budowanym od dwóch dekad przez wesołą postsolidarnościową ferajnę jest jak w Rejsie: "z gruntu mając na uwadze, że własność prywatna może być, trzeba zrobić tak żeby własności nie było".

Co prawda dekret Bieruta był odwrotny bo zabierano grunty a nie budynki, ale konsekwencje podobne. Nie dość, że własność prywatną można ograniczyć dekretem byle urzędniczyny i bez konieczności zwrócenia pieniężnej wartości nacjonalizowanej własności wykpiwając się jedynie mikroskopijną opłatą, to jeszcze nieszczęsny wywłaszczony "właściciel" gruntu nadal będzie zobowiązany płacić podatek od nieruchomości, bo na piśmie jest wszak nadal hoho: panem właścicielem! To, że nie ma już do swojej "własności" praktycznie żadnych praw to nie ważne, ważne że to się odpowiednio dumnie nazywa: "własność prywatna". A kto wie czy przy odpowiednim doborze stawek państwo jeszcze na tym nie zarobi? (Przy tym wciąż przecież nie wiadomo czy nie szykuje się kataster!) A jeśli państwo przestanie kiedyś w przyszłości płacić opłaty tłumacząc się niskim stanem budżetu to pozostaje tylko trwające lata starcie z inną nieprzystępną i zbiurokratyzowaną instytucją - polskim sądownictwem. A może od razu chodzi o to żeby załamani właściciele gruntów oddawali je państwu za darmo?

No cóż, a właściwie czemu tu się dziwić? Jeżeli owieczki dają się strzyc i nie gryzą, to trzeba ciąć bliżej skóry, bo inaczej futro się marnuje. Ja osobiście nie słyszałem żeby w ostatniej dekadzie za zniszczenie komuś życia jakiś urzędnik przypłacił swoim. Jeżeli ludzie się dają, to ich rozzuchwala.

(*) - niepotrzebne skreślić

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz