niedziela, 1 września 2013

Obiekty muzealne - hala sportowa

Wprawdzie transformacja ustrojowa z głębokiego socjalizmu została zatrzymana wpół drogi i Polska nadal jest krajem pół-socjalistycznym z państwowymi szpitalami, szkołami, fabrykami, ogromnymi podatkami i przymusowymi ubezpieczeniami społecznymi, jednak wielka część gospodarki została, jeśli nie poddana wolnorynkowym procesom, to przynajmniej unowocześniona i zracjonalizowana. Mimo to, jak rodzynki w cieście, można co pewien czas odnaleźć prawdziwe, nienaruszone perełki realnego socjalizmu. Jak zmumifikowane w kadziach dziwne insekty - relikty dawnej epoki... całkiem dobrze sobie żyjące za nasze pieniądze. Nie trzeba ich szukać w zakurzonych szufladach muzeów - one są wśród nas.

Zachciało nam się jakiś czas temu z żoną wybrać na squasha. Wcześniej grywaliśmy w fajnym, prywatnym klubie w sąsiednim mieście, jednak tak się złożyło, że nie mieliśmy czasu tam jechać i szukaliśmy czegoś bliżej. Całkiem niedaleko nas, lokalny MOSiR ma ogromną halę sportową, w której jak się okazało prócz okazjonalnych targów czy imprez sportowych, wybudowano niedawno małą salkę do squasha. Na zdjęciach prezentowała się dobrze, trzeba było więc spróbować! Zarezerwowaliśmy wcześniej telefonicznie miejsce pamiętając o tym, że w prywatnym klubie lista chętnych zawsze była spora i wchodząc "z ulicy" ciężko było się załapać, zabraliśmy sprzęt i pojechaliśmy. Miła pani portierka dała nam klucz, pokazała drzwi do szatni a potem zaprowadziła pokrętnymi korytarzami oraz przez trybuny do właściwego celu pokazując wejście do dużej przeszklonej sali z wciśniętym w kąt, wydzielonym dwoma szklanymi ścianami, boiskiem do squasha. Wtedy poczułem się jakbym cofnął się w czasie dobre trzydzieści lat...

Już w samej szatni było dziwnie. Była to zwykła szatnia sportowa dla zawodników grających na głównej hali, jednak nie to było w niej niezwykłe. Była 9 rano, szatnia nieotwierana od poprzedniego dnia, a atmosfera taka jakby przed chwilą przebierała się w niej drużyna rugby. A właściwie to gorzej, bo od poprzedniego dnia, smród, pot i wszystko co może wyprodukować duża liczba spoconych ciał jeszcze się rozłożyło. Nikt nie raczył w niej posprzątać, włączyć wentylację (o ile takowa istniała, nie zauważyłem), czy choćby uchylić drzwi. Żeby powstrzymać odruchy wymiotne musieliśmy przebierać się tuż przy otwartych na oścież drzwiach. Na szczęście cała odnoga korytarza była pusta - ani żywego ducha. Dalej było niewiele lepiej. Wielkie pomieszczenie, w którym utknęła salka do squasha śmierdziało mniej niż szatnia ze względu na spore rozmiary i pouchylane okna, jednak w powietrzu także było coś mocno nieświeżego co sprawiało, że gra stawała się trudna i męczyła. Może powodowały to niezmieniane od miesięcy wykładziny dywanowe, może zbite z gołych płyt wiórowych "ławki", które na pewno doskonale chłonęły wilgoć, a może nieczynny system wentylacji. W suficie wesoło gruchały gołębie w założonych dawno temu gniazdach, a gdy zaczęliśmy grę, do sali weszły dwie panie sprzątaczki. Nieśpiesznym krokiem przeszły się po sali, popatrzyły na nas jak na ufo, zjadły kanapki i poszły. Jak w filmie Barei... Samo boisko było raczej nowoczesne, ponieważ zapewne zostało w całości zakupione w firmie produkującej taki sprzęt. Państwowe firmy na szczęście nie produkują elementów sal do squasha! Jednak na tle reszty wyglądało jak nowoczesne radio wetknięte w deskę rozdzielczą Trabanta... Uciekliśmy stamtąd po pół godzinie gry, znosząc zdziwioną minę pani portierki mówiącą: "co tak szybko?", pół godziny to i tak za długo wg mnie...

Nie, to nie postindustrialna rudera, tylko obiekt przedstawiany w mediach jako perełka śląskiej infrastruktury sportowej, na której utrzymanie idą całkiem duże pieniądze. Ktoś, zapewne dla efektu medialnego i dla pokazania jak dużo "robi" dla miejskiego sportu, zdecydował że skoro jest moda na squasha, to musi być koniecznie salka i na MOSiRze. Do tego zdjęcia zrobione pod takim kątem aby nie widać było niczego poza samym boiskiem, absurdalna prośba na stronie www, aby rezerwować wcześniej miejsce telefonicznie, w sytuacji gdy kompletnie nikt z tego przybytku nie korzysta (nic dziwnego) i można sobie zapisać "osiągnięcie" oraz "dbanie o rozwój fizyczny młodzieży". Tak państwowi urzędnicy rozwijają sport.

Dla odmiany. W tej samej hali jeden z korytarzy podziemi wynajmuje prywatna siłownia, chadzam do niej od kilku miesięcy. Miejsce organizowane przez "prywaciarza" jest kompletnie odmienne od urzędniczego. Czyste korytarze (co rano można spotkać tam sprzątaczkę skrupulatnie myjącą podłogi, toalety, nawet przecierającą kurz z urządzeń), miłe panie przy wejściu, dobrze wyposażone sale, odpowiednia muzyka z głośników, sprawna wentylacja i porządna klimatyzacja (bardzo ważne gdy ćwiczy się w lecie!) i oczywiście czysta szatnia. I to pomimo, że to małe, ślepe pomieszczenie przez większość dnia oblegane jest przez spoconych bywalców siłowni wydzielających ogólnie mówiąc różne zapachy to nie ma większych problemów z czystością i smrodem. Jak widać da się takie miejsce utrzymać w normie. Wystarczy je przecież co pewien czas umyć i włączyć wentylację. To jest jak widać jednak za trudne dla państwowej placówki! Do tego siłownia jest raczej niedroga. Zastanawiam się, dlaczego nie wynajmą całej hali sportowej prywaciarzom? Acha, bo wtedy miasto straciłoby x-dziesiąt doskonałych posad dla rodzin znajomych radnych i władz miasta. Zasłużeni działacze, którzy nie dostali fuchy wprost w wyborach, muszą przecież się gdzieś podziać.

Drugi relikt, drogowy - następnym razem. Za dużo PRLu na raz to niezdrowo, można dostać niestrawności.

PS. Gdy znudziła nam się gra w dusznej salce postanowiliśmy zrobić sobie spacer po obiekcie. Zwiedzając salę w której ulokowano boisko do squasha natrafiliśmy na wiele dziwności. Jak to w muzeum. Co do jednego z obiektów mieliśmy przez dłuższą chwilę wątpliwości co to jest. Rozpadające się coś o rozmiarach kilka na kilka metrów, ni to podium, ni schodki, ni mata do ćwiczeń, okazało się po dokładnej inspekcji ringiem bokserskim w stanie daleko zaawansowanego rozkładu. Ciekawe po co tam stoi, bo do walk bokserskich już się nie nadaje. Może miasto zamierza zaprosić filmowców z Hollywood do kręcenia filmów akcji w rozpadających się postindustrialnych wnętrzach? A może to jednak faktycznie muzeum, a boisko do squasha trafiło tam przypadkiem? A może wszyscy urzędnicy miejscy powinni trafić do muzeum socjalizmu? Tam ich miejsce...




3 komentarze:

  1. To wszystko sa zapewne zupełnie prawdziwe obserwacje, ale zdecydowanie nie należy uogólniać braku fachowości i etyki pracy w polskim sektorze publicznym na kwestie dzialania lub nie rozwiązań publicznych w ogóle. Dla przykładu- u mnie- w Argentynie mozna założyć- państwowe instytucje federalne działaja bardzo dobrze, prowincji Buenos Aires całkiem całkiem, prywatne przyzwoicie- tu mozna porównywac z prywatnymi w PL, miasta Buenos Aires to tragedia, porównywalna z państwowymi w PL. Nie ma zaeżności z forma własności, jest i to duża z osobą własciciela. Co więcej- wlaśnie władze miasta najchętniej by sprywatyzowały wszystko co sie da (i nie da), co znakomicie wyjaśnia chęć zarządzania tym na dennym poziomie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jest w dużej mierze prawdą co piszesz, ale kluczowe jest zdanie: "Nie ma zaeżności z forma własności, jest i to duża z osobą własciciela" Ale kto jest właścicielem przedsiębiorstw publicznych? My wszyscy? Rząd? Nikt? Prezes który nim zarządza? Wszystkie odpowiedzi są prawidłowe i fałszywe jednocześnie. I dlatego nic dobrego z tego zazwyczaj nie wychodzi.
      Jednocześnie ja odrzucam typowy podział właściciel prywatny/właściciel rządowy jaki stosują np. media. Bo one uznają np. za prywatne mega-korporacje z rozproszonym akcjonariatem, które de facto także nie mają żadnego konkretnego właściciela. Jak dla mnie to nie są prywatne, kapitalistyczne firmy. Taka firma, to firma w której mogę wskazać konkretnego z krwi i kości właściciela.
      Względnie może to być mała zbiorowość np. kilunastu mieszkańców ulicy, albo na małym osiedlu może istnieć współwłasność, ale już większe zbiorowości nie tworzą prywatnej własności i prędzej czy później takie twory kończą źle.

      Usuń
    2. I jeszcze w temacie.
      A od strony klientów kluczowym elementem jest dobrowolność. Muszę mieć możliwość zrezygnowania z usług firmy X i przejścia pod skrzydła Y. Jeżeli tak jest to w porządku, mogą sobie istnieć spółki komunalne, samorządowe, państwowe itp. Jeżeli tylko utrzymają się z opłat klientów a NIE z moich podatków to nie mam nic przeciwko ich istnieniu.

      Wyjeżdżając z Polski ominął cię cyrk z tzw. ustawą śmieciową. To dobry przykład jak ze szczytnych założeń wychodzi zły rezultat gdy państwo próbuje regulować rynek. Kiedyś każdy mógł wybrać kto wywiezie jego śmieci, teraz samorząd wybiera jedną firmę i nie masz nic do gadania. Ceny oczywiście wzrosły, np. ja płacę 2x więcej. Żeby było śmieszniej za usługi tej samej firmy, bo akurat ona wygrała przetarg. I teraz w jednych gminach przetarg wygrały spółki komunalne, w innych prywatne a wszędzie podobny syf. Jeśli konsument nie może swobodnie wybierać usługodawcy to ja nazywam to socjalizmem niezależnie od tego jakie firmy realizują usługę: prywatne, czy nie.

      Usuń